Przemyślenia

 

 

 

 

 


...

 

I znowu ból i okaleczenie snami, które coraz częściej wymykają się spod kontroli.

Słowa złe, obrazy okrutne.

Nie jakieś stwory , czy beboki.

Ludzie z mego życia, w każdym śnie skazujący mnie na cierpienie rzucając w twarz mymi obawami, kompleksami; bezwzględni, gdy ja wciąż, wciąż próbuję "zachować się z klasą", wyważam słowa. Nie ma ucieczki od lęków. Sceny z przeszłości albo całkiem poplątane lub takie, których wcale nie było.

Klatka lęków i strachu szczelnie zamknięta i kluczyk do niej strzeżony przez najgłębsze fałdy nieświadomości.

A ta wypuszcza co jakiś czas ułamek przetrzymywanego w klatce zbioru i wsadza podstępnie jakiś w me sny. A potem woła go z powrotem, niczym przeszkolonego ptaszka, by dalej czekał w klatce, by wyfrunął ponownie, gdy wyda mi się, że dany temat "już przepracowałam".

Musiałam uciec pod koc do innego pokoju.

Może tu wraz ze świtem przyjdzie wytchnienie. O tej porze może nieświadomość nieświadomie pozwoli mi zebrać siły przed kolejnym, niespodziewanym atakiem z jej strony.

 



 

 

Człowiek - Widmo - tekst ukazał się w Aperiodyku "Silne", nr 9/2024. Link do numeru: https://lodzkiedziewuchy.org.pl/numer/

Istnieje również papierowa wersja tego wydania


Ależ Piotr W.?
Któż to jest?
O kim mowa?

Nie znam.
Nie kojarzę.
Razem na TikToku? A co to TikTok?

Postać widmo.
Usilnie poszukiwane osoby, które w ogóle wiedzą, o kogo chodzi?

Nie tylko handlowano polskimi wizami, na boga, to jeszcze nie wiadomo kto za to odpowiadał, kiedy i skąd miał na to (ciche) przyzwolenie?

Ale ktoś został zatrzymany, tak?
Pewnie tak pro forma, bo Koalicja 15. Października się uparła, że nagle wszystko trzeba sprawdzać, naprostować, wszędzie audyty i "terror praworządności".

To może w ogóle nikogo przez te osiem lat nie było naprawdę w rzędzie, kogo można by o odpowiedzialność działań zapytać?
Unikanie Formalnych Oświadczeń - tak nazwałabym postawę obecnej opozycji.
UFO po prostu.
Nikt nie wie, nikt nic nie robił, oni bronią przecież konstytucji (nagle znają to słowo?), a wszystkiemu winien Tusk (żadnemu przez gardło nie przejdzie PREMIER). I w ogóle: für Deutschland.

Przez tvpis umierali ludzie lub, w najlepszej sytuacji, byli manipulowani, hmmm, raczej wprowadzani w trans wiecznej nienawiści sączącej się niczym ropa z celowo wykonanej i nieleczonej rany.

A kim straszono między innymi w spotach wstrętnych w wykonaniu i przekazie?
Emigrantami.
Ale chyba nie tymi, którym nikomu teraz nie znamy Piotr W. wizy na targach sprzedawać pozwalał i bez żadnej kontroli do Europy wpuszczał? Ale chyba nie równocześnie wtedy, gdy po stronie białoruskiej granicy za murem uchodźcy umierali w lasach?
Ależ, przecież to ich wina, że zapłacili nie temu komu było trzeba!
Komu?
Nie, nikt nie wie.

Do czasu, panowie, do czasu.
Temida nie dlatego ma oczy zasłonięte, by nie widzieć (niczym jedna z trzech japońskich małpek), ale że ten dodatek uosabia jej bezstronność.
A od tego to już nie uciekniecie.
Nawet Człowiek Widmo.

 

 

 

Sprawa brawurowej ucieczki -

tekst ukazał się w Aperiodyku "Silne", nr 9/2024. Link do numeru: https://lodzkiedziewuchy.org.pl/numer/

Istnieje również papierowa wersja tego wydania

 


Jakaś dziewczynka czytała na ławce książkę o takim tytule. Sprawa brawurowej ucieczki.


Usiadłam obok i myśli zaczęły krążyć mi wokół nie brawurowej, ale wstrętnej, pozbawionej jakiegokolwiek honoru, ucieczki przed (sic!) prawem panów BYŁYCH posłów Kamińskiego i Wąsika.

Uczucie już nawet nie żenady, ale wstrętu wzbudziły we mnie sceny idących pewnym krokiem, nietykalnych we własnym mniemaniu, powyższych panów, by udzielić konferencji prasowej.
Znaleźli bowiem azyl w Pałacu Prezydenckim. Ba, przewieziono tam ich walizki, bo pobyt, niczym w kurorcie, miał być dwudniowy, aby mogli swobodnie wziąć udział w skandalicznym wydarzeniu, obrzydliwym widowisku ku pokrzepieniu prezesa mylącego sznurówki i kolejność kolorów flagi Polski we wpiętej onegdaj przypince. Wyświetlanie twarzy tych skazanych prawomocnym wyrokiem sądu ludzi na pomniku AK, żony skazanych w sejmie i protestach/manifestacjach, nie wiem, które z tych słów w tym kontekście bardziej profanuję, tanie -dosłownie i w przenoszeniu- widowisko z plakietkami, plakatami, krzykami... Sejm zamienił się w targ, na którym próbowano sprzedać zgniłe ziemniaki.

Wymiotować się chce na myśl, że w tym wszystkim uczestniczy prezydent, którego już nie tylko można by, jak dotąd, nazwać pacynką, ale pacynką na dopalaczach (w końcu już jest pełnoletni, choć można by w to często wątpić), gdyż jego twarz albo zastyga nie wyrażając nic bądź wykrzywia się w nagłym gniewie, jakby dopiero co wypił coś co dodało mu kruczych skrzydeł pisklaka, który macha nimi niezdarnie i na chybił trafił.

Ucieczka wszystkich od wszystkiego.
Skazanych posłów od kary.
Prezydenta od odpowiedzialności.
Hańby od pokory.

I nie ma w tym brawury.
Jest bezczelne chojractwo. I pycha, która już nie ma jak nadymać się bardziej, więc może wreszcie na kolanach i skomląc odejdzie jak najdalej.
Jako antonimy tytułu książki, którą z niesamowitą ciekawością czyta dziewczynka obok.
Wstalam i poszłam dalej.
Niech jej bohaterowie książki nie są już z nazwy skaleni kłamstwem.

 



Backspace


Nim zażyję leki, by uśpić duszę spękaną, pobędę chwilę z sobą twarzą w, nie, nie twarz, ale z sobą i klawiaturą, która nie pozostawia wątpliwości, że to właśnie moje palce na niej pracują.

Nawet nie patrzę w monitor, bo przeczytawszy, co piszę, nie chcę wycofać z powrotem w głąb siebie uczuć jednym przyciskiem Backspace trzymanym dostatecznie długo, by siebie samą zetrzeć.

Jestem zatem twarzą w (twarz) klawiatury.

Siadłam, taka bele-jaka, póki jeszcze mnie czynności i bezczynności nie zakryły niczym mokry śnieg drzewek, których gałązki uginają się od jego ciężaru.

Siadłam nim garść tabletek nie zostawi tego wrażenia w przełyku, że chyba coś jeszcze w nim zostało i popija się kilkakrotnie w puste przecież już gardło herbatę, by tego wrażenia się pozbyć.

Siadłam, bo czasem na przestrzeni nawet ponad stu metrów kwadratowych, nie ma się dokąd pójść.

Piosenka, jedna z tych świątecznych, gra w tle i to ona mi serce rozdarła i sprawiła, że musiałam usiąść, zacisnęłam mocno powieki, czułam jak marszczę czoło pionową bruzdą (choć ponoć to zmarszczka bardziej typowa dla mężczyzn) i chcąc nie chcąc słuchałam dalej.

Co gorsza, z przyczyn niekoniecznie tu teraz istotnych, będę jej musiała słuchać kilka razy dziennie. Z tekstem wyświetlanym wielkimi literami na telewizorze.

Myślałam, że oglądanie teledysku, bez słów wbijających mi się w serce, będzie prostsze, ale teledysk to wspomnienie MTV i wszystkiego, kim byłam, a ponieważ słuchanie bez tekstu jest teraz  niemożliwe, muszę, zdanie po zdaniu, wpatrywać się w ekran nie potrafiąc zmusić się do wyjścia z pokoju, zatkania uszu, choćby mrugania.

Siedzę pozwalając, by ta jedna z ran broczyła na nowo spod zaschniętej kiedyś krwi.

Gdzie jest ta dziewczynka, która tańczyła w rytm tej pięknej (nie takiej lukrowo ckliwej) melodii?

Gdzie ta nastolatka, która miała tyle marzeń i wierzyła, że tańcząc, śpiewając i kręcąc się w kółko  wyczaruje sobie przyszłość?

Ona myślała, że to czary. Że gęsia skórka, którą czuje słuchając tej właśnie melodii, tych właśnie słów, żadnych innych w tym magicznym czasie, to zapowiedź świata, jaki widziała oczyma wyobraźni. Że to przepowiednia, wróżba. Że, gdy będzie tak tańczyć uśmiechnięta szeroko, śpiewając znany na pamięć tekst niczym powtarzaną mantrę, przybliży do siebie tak niezmierne szczęście, jak to, które czuła w swym małym pokoiku z zielonymi meblami. 

Nie była już taka mała, gdy nadal ta piosenka była jej ukochaną. Wciąż było coś, co kryło się za rogiem? za górą? w bibliotece? Pragnęła to sobie wytańczyć. Marzyła, by sobie to wyśpiewać. Czuła ogromną ekscytację, wielką radość czekania.

Wraz z dźwiękiem wiszących dzwonów rurowych, będących tak charakterystycznym początkiem tej piosenki, sople wspomnień spadają na kogoś z przeszłości, który jest tu i teraz.

Tańcząca dziewczynka i młoda dziewczyna znikły pod gruzem sypiących się na nią okoliczności niczym pod ciężkimi okruchami niespełnionej wróżby z chińskiego ciastka.

Muszę wstać i utulić je do snu.

Muszę dojść do apteczki.








Tęsknota


Gdzie się podziałeś i kiedy zniknąłeś? Dokąd chodzisz i jeździsz, by uciec od twych własnych spraw?
 

Powtarza się ten sam sen.

Najpierw uczucie smutku, poszukiwanie, by jeszcze raz cię zobaczyć, jeszcze móc coś powiedzieć, a potem góry ...w oddali i plan, by dojść do nich, ich zielonych zarysów.....

I taniec.... Dziś, spleceni długimi szatami. Wirowałam do góry nogami ze stopami owiniętymi w luźne fałdy twych rękawów, dzięki którym ty za to bujałeś mym ciałem, abyśmy splatali się wśród tańczącego materiału. Odbijałam się od twych ramionach i prawie sunąc po trawie włosami, układając ciało w rytm twojego, czułam tylko jak me myśli z pierwotnego całkowitego skupienia, zaczynają płynąć ku tobie. Przy każdym spojrzeniu w oczy, czy zgięciu mego ciała, czułam twą bliskość wśród szali barwnych materiałów, niczym wśród intymnych prześcieradeł.

A na koniec bieg korytarzami, zawód, i polonistka radząca mej mamie, abym była nauczycielem.

Nie wiem, o jakiej porze dnia czy nocy się budzę.

Wszystko mi się teraz miesza.

Czy już na mnie we śnie czekasz? Gdzie się podziałeś i kiedy zniknąłeś? Dokąd chodzisz i jeździsz, by uciec od twych własnych spraw?

 

 




 Ruszcie się, ruszcie!!!

 

Jak to możliwe, że tak mało procent z nas, nazywających same siebie Silnymi chce według sondaży pójść na wybory??


Jak mogą padać odpowiedzi typu: zagłosuję tak mój mąż/tata - kolejny sondaż.

Kobiety!! Dziewczyny!!

Przecież to od nas zależy przyszłość, w jakiej same chciałybyśmy żyć, jaką chcemy podarować naszym dzieciom, partnerom, przyjaciołom!

Naprawdę wszystko wam jedno?

Obrazy okradanego z dokumentacji gabinetu ginekologicznego doktor Marii Kubisy nie robią na was wrażenia?
Świadomość, że tak teraz może wyglądać każdy gabinet, szpital a informacje o waszym zdrowiu będzie krążyło między urzędnikami też jest wam obojętne?

Rodzić też chcecie niczym inkubatory? Bez żadnej ochrony, znieczuleń, prywatności?

Widzicie drugi rok z rzędu śnięte ryby na Odrze - nie będzie wam to przeszkadzało w trakcie spaceru z dzieckiem w wózku?
Nad takimi rzekami będziecie uprawiać jogging latem?

Mur na granicy z Białorusią i umierający tam ludzie w kontrze do kupczenia setkami tysięcy wiz?
Bo jedni zapłacili nie tym, co trzeba, więc, dawaj! Niech umierają, zamarzają.
To też temat, który wybiega ponad codzienne sprawy, bo przecież wyprzedaż trwa akurat w centrum handlowym?

To też was nie ruszy na wybory?
Nie interesuje was to?
A Holland niech pokazuje, zbiera nagrody i niech jad w jej stronę dalej jest wypluwany. Byleby nie ubrudził nowo kupionej sukienki.

Może wolicie teatr?
Polecam wybrać się do Krakowa, do Teatru im. Juliusza Słowackiego, póki dyrektorem jest tam Krzysztof Głuchowski. Bo potem, wiecie, raczej nie będzie szansy cieszyć się sztuką. Raczej wybranymi, narzuconymi wam z góry spektaklami przypominające stand-upy Glapińskiego.

Zamknięcie się w klatce swego życia ślepe, głuche i nieme?
Napisałabym z klapkami na oczach niczym konie, ale i te umierają w mękach wożąc turystów, hmmmm, nie turystów - przybyszy nad Morskie Oko?

Wybuchające granatniki niech wybuchają w komendach policji, obok skweru, domów mieszkalnych.

Niech minister ujawnia tajne informacje wojskowe, gdy obok wojna.

A wy może co jakiś czas będziecie znajdować w lesie rakietę rosyjską? Niekoniecznie musicie być na koniu.

Niech się wali, pali.
Był Marsz Kobiet, więc teraz to już cześć pieśni.

A wybory? Może, nie wiem, ale kogo to wybrać? Nie ma sensu, nic się nie zmieni, lepiej już było.
Niech jest coraz gorzej.
O ile to możliwe.

Ruszcie się w końcu, obudźcie!!!!!!
O ile to możliwe.

 
Chyba że tkwicie w tym swoim światku niczym bohater Incepcji i wasz bączek jeszcze ostatkiem siły odśrodkowej się kręci.

 

 


 

List do P.S i p.s., który nigdy nie powstał 


Ponoć złośliwcy ucięli struny skrzypiec, aby Niccolo Paganini był zmuszony wykonać koncert na jednej strunie.

Czynniki stresogenne sprawiają, że zastygam wewnętrznie, kamienieję.
Stanęłabym z tymi skrzypcami i zacisnęła nas nich mocno dłonie. I stała tak. Pokonana.

Nie bronię się, wręcz podkładam się pod kolejne ciosy.

A zawsze odrzucały mnie relacje o flegalentach, a samobiczowanie wykonuję na sobie od lat.
 
Świat mnie pokonuje.
Sytuacje, których jestem tylko świadkiem, odczuwam całą sobą. Ranią cały mój świat, przekonania, pokonują granice, bolą mnie.
Bolą fizycznie, psychicznie, emocjonalnie.
To, naprawdę, nie przenośnia. Bolą.
 
A kim ja jestem? Przecież obserwuję na odległość, taka mądrala niczym rząd na uchodźstwie.

Proszę nie mówić: nie patrzmy tyle, nie słuchajmy tak często, trzeba się trochę odgrodzić.

Nie pojmuję zła.
Nie pojmuję zezwolenia na nie.
Nie rozumiem zwlekania ze względu na politykę, z ratowaniem życia ludzkiego, jego formy, wypracowanej w taki lub inny sposób, jego dziedzictwa w obróconych w proch szpitalach i teatrach.

Nie rozumiem śmierci ludzi w trzęsieniach ziemi.

Nie rozumiem głupoty ludzkiej. Nie pojmuję cynizmu, poziomu chamstwa na obszarze, który nazywałam ojczyzną.

Nie rozumiem odbierania godności kobietom, odbierania zniżek na leki, zaprzestawania czy ograniczania leczenia chorób rzadkich, acz możliwych do, czasem częściowego, ale równie ważnego, leczenia. Nie rozumiem zakazu pracy rodzicom osób niepełnosprawnych. Nie rozumiem braku miejsc i wykwalifikowanych ludzi do leczenia dzieci z chorobami psychicznymi.
Że szpital dla nich musi budować fundacja TVN.
Że z sepsą walczy Owsiak.
Że życie ludzkie ratuje się zbiórkami.

A brylują najgorsi, zakompleksieni ignoranci zamknięci w bańce podłości i kłamstwa, bogactwa rosnącego wraz z odbieraniem wolności i godności innym. Jawnie, bezczelnie, bez hamulców.

Sieć wstrętnie lepkiej pajęczyny od polityki poczynając na kościele kończąc.

Że kupujemy, my, my, bajraktar bijąc się z myślami, czy bardziej kupujemy atak czy obronę. Że sumienie mamy rozdarte.

Że edukacja teraz to plucie w twarz intelektualistom i prawdzie historii,  sądownictwo to pacynka na sznurkach najmniej odpowiedniego do czegokolwiek człowieka, który egzaminów nie umiał zdawać i mści się za własną głupotę.
A honorowi ludzie siwieją od ciągłego nękania.

Gdy ja pracując w korporacji klikam w ten przeklęty komputer, ktoś ginie. Ktoś umiera. Ktoś walczy.

W każdej minucie jakieś dziecko jest inwigilowane w moim kraju, bo rodzicom często brakuje odwagi, by wziąć je z sobą na demonstrację i krzyczeć aż do bolu gardła w obronie wartości. Różnych. Wartości po prostu.
Czy w ogóle są demonstracje, teraz?


A teraz znowu komuna tylko razy dwa. Wojna. Nieszczęścia. Rozgrywki polityczne.

A miało być "nigdy więcej".

Jak ma nigdy więcej nie być, gdy zapatrzonym w Minecraft dzieciom nie tłumaczy się, jak nie popełniać tych samych błędów? Gdy nie pokazuje się, co świadczy o wartości człowieka?
Że autorytetów ludziom się nie wmawia, tylko one, z trudem niezachwianego kręgosłupa moralnego i odwagi cywilnej budują się same?

Politycy nie mają odwagi terror nazwać terrorem.

Nie mamy odwagi krzyknąć: tu cywile pomagają cywilom, ten przeklęty nie-rząd zbija śmietankę z jednego, wznosząc mur na innej granicy jednocześnie.

I tylko szczucie. Bez umiaru.
Nie ma przyzwoitości.

Nie trzeba lubić Tuska, by widzieć, że jest niszczony.

To za dużo. Z każdej strony.
Nie pojmuję takiej ilości zła wokół.
Wywieszona ukraińska flaga na moim tarasie mokra od deszczu teraz nie powiewała od dawna.

Datek na bajraktar, na Orkiestrę, nie przynosi ulgi. Nie przynosi myśli, że małe czyny są ważne, choć tli się nadzieją zdanie z Władcy Pierścieni, że to dobrych, małych gestów zwykłych ludzi zło boi się najbardziej..

Nie ma ulgi. W niczym. Nie ma ujścia emocji.

Cytując Kasię Nosowską: płaczę do wewnątrz.

 Na zewnątrz są już tylko szalejące Erynie.
 
 
 

 

Marta 
 
Zna mnie od lat, powiedziała kiedyś, że gdyby był pożar, to wszyscy by uciekali, a ja bym wróciła.
Zero instynktu samozachowawczego.

P.S  Jej kilka myśli, tak jako ciekawostka:
 
 
"Aniele, ze spokojem. Ty się tak nie angażuj w sprawy, które Cię zjadają, bo nie masz dystansu. Musisz być zmęczona naporem osób, które domagają się więcej uwagi niż możesz im dać. A chcesz dać, to jest ten orzech do zgryzienia."

"Ty nie możesz pozwolić sobie na rujnowanie własnej rozedrganej już psychiki."

"Trochę sobie nie ufaj. Patrz z lotu ptaka. Zachowuj się tak, jakbyś chciała się czuć i może Ci to wejdzie w krew.

Zobojętnieć, bo to u Ciebie niemożliwe."

I tu, proszę, wybacz wulgaryzm, ale to cytat:

Najdziwniejsze jest to, że Ty bierzesz leki, a pierdolnięci są inni. Tak, piekło to inni.

 

 

 

 

Sylwetka osoby, którą uważasz za mającą wpływ na dzisiejszą modę. - tekst wysłany na konkurs Vogue 



Kobieta patrząca w lustro: z odciętym puklem włosów w jednej ręce, drugą dłonią podaje zrzuconą w gniewie chustę swemu zmarzniętemu, o równie przerażonych oczach, o równie zaciśniętych wargach odbiciu. Alicja w Krainie Potworności o dwu różnie-podobnych obliczach.


Ból bywa mężczyzną, rozpacz jest kobietą.

Sylwetka bywa budową ciała. Sylwetka bywa charakterystyką. W słowniku.

Ale może I w modzie. W końcu: Fashion's not about looking back.

It's always about looking forward.
 

Ubranie dodatkiem do kobiety, czy kobieta dopełnieniem ubrania?
 

To istotne, jeśli myślimy o sesji zdjęciowej idealnie pasującej do sylwetki kobiety współczesnej.

Materiały, faktura, krój.

Ułożenie, kadrowanie, światło.

A jakaś contra? Zbyteczna? W drugiej kolejności: wzrok, dłonie, postawa?

Bez: ustaw dłonie bokiem, bo ustawione płasko będą wyglądać na za duże. Bez: wyobraź sobie, kiedy byłaś szczęśliwa, bo to zadziała lepiej niż komenda: uśmiechnij się!

Nie dociskaj rąk do ciała, wyciągnij brodę.

Styl romatyczny. Styl fashion. Edytorial. Glamour?
 

Myślmy wreszcie inaczej. Duszą. Może ona nie tylko odczuwa, może nauczy nas w końcu wyciągać wnioski?

36 lat temu fotograf Patrick Demarchelier wyretuszował Cindy Crawford pieprzyk nad ustami. Charakterystyczny wygląd był w jego oczach zbędny?

Szpecił?
 

Jeśli tak – nie ma szansy na określenie sylwetki kobiety mającej wpływ na teraźniejszość. To będzie temat maturalny. Z góry narzucony. Do zgooglowania.

Jeśli nie – dum spiro, spero - to musimy odwrócić podejście: sylwetka rzeczywistości to kobieta. Rzeczywistość wypływająca z każdego śladu jej indywidualności.

Obyś żył w ciekawych czasach – brzmi chińskie, stare przekleństwo. 

Zatem i sylwetka powinna być ciekawa. 

Groźba. Po prostu rzeczownik rodzaju żeńskiego użyty w mianowniku liczby pojedynczej. Ale wypowiedziany, wyartykułowany, zmienia się w złowieszczą postać (like I'd never be cheerful again); dynda nad głową niczym miecz Damoklesa, jest tuż przed Syzyfem na szczycie góry, gdy po raz kolejny kamyk osuwa mu się pod zmęczoną stopą; w momencie, gdy Lot odwraca głowę, a my wierzymy, czytając o tym po raz kolejny, że jednak wytrzyma, jednak tego nie zrobi. Przecież nie tak miało być.

Never again war.

Kobieta walcząca, kobieta niezłomna - wbrew logice w samym środku napaści wojennej czy religijnej udręki - trwa w ruinach własnego domu, własnego jestestwa wierząc, że albo można będzie odbudować, co jest jeszcze do uratowania albo że wojując straci wolność lub życie.

(Może zastosować autobracketing?)

Ta kobieta może modowo przypominać mi (przepraszam za prywatę, ale sic!) moją babcię. Młoda wiekiem nierzadko, lecz owinięta w sweter, o dekolcie kroju V lub przeciwnie: w golfie wywiniętym do przodu, na który narzucony ma wełniany bezrękawnik. Ten ma wyglądać jakby wciąż się rozciągał, wydłużał, zwisał luźniej i luźniej, aż w jego puchatym uścisku wyglądałaby jak bezbronne zwierzątko mocno pochylone ku przodowi.

Nieodłączna do tego spódnica. Wełna w kratę długości medium, kroju trapez. Rajtuzy cieliste, nieokreślonej grubości, to można jeszcze uściślić przyglądając się kolejnym fragmentom z obstrzeliwanych miasteczek. I kalosze. Lub też walonki z filcu.

Memory fades, memory adjusts, memory conforms to what we think we remember.

Tu fotografia mogłaby być po prostu wykonana BW. Lub bokeh.
Do omówienia.

Inwazja.

Inne oblicze tej kobiety, to ta z nożyczkami w ręce. Fryzura robiona pośpiesznie, gniewnie. Nierobiona właściwie.

Statua Wolności z garścią włosów uniesionymi w górę.

Konieczne byłoby AF-continue. Ostrość w ruchu. Ostrość, ostrość, ostrość.
Spodnie rurki, 7/8. Luźna bluzka.
Potrzebne będzie wiele ujęć. Statyw.
Długi czasu ekspozycji. Filtr połówkowy.


The willingness to accept responsibility for one's own life, is the source from which self-respect springs.

Ten przekaz musi wychodzić niejako ze zdjęcia.

Fakt, że zrobiliśmy jako zbiór cywilzacji, choć wydawało się to niemożliwe, ponownie krok wstecz. To oczywiste, ale niestety niebanalne.

La femme a le droit de monter sur l'échafaud, elle doit avoir également celui de monter à la tribune.

Miało być never again – czy tak samo wypowiedziane przedwcześnie niczym santo subito?
 

Kobieta – idea.

Obraz, nie obrazowanie.

Ujęcie, nie ujmowanie


Sesja sama w sobie.
You either know fashion or you don't.

 

 

 

 

 

 

I don't wanna do it...
But I will!!

 

Superbohaterka z komiksu krzyknęła to zdanie unosząc się wysoko nad ziemią z ręką wysuniętą w geście bojowości i gotowości do walki.

Czasem mam wrażenie, że ktoś z moich przodków - nie doszłam jeszcze do wniosku który, gdyż dopiero niedawno zaczynałam rozkręcać swą pamięć podając kolejne imiona tworzącej drzewko genealogiczne córce, aż w końcu zabrakło już miejsca, gdzie cyrklem można być zaznaczyć któregoś wujka od babci lub wszystkich kuzynów od strony dziadka - zawarł pakt z Njordrem, że ziemskie nasze przepływy będą w dość wygodnych łodziach może, nie osamotnionych, momentami radosnych, także z osiągnięciami, lecz za to ceną będzie, że nigdy nie będziemy mieć wpływu na to, co celem tego dryfu ostatecznie będzie.

Wiemy, czego pragniemy, ale to wcale nie od nas "ucz się, ucz, nauka to potęgi klucz", nie od wiedzy, nie od doświadczenia ,, nigdy nie wchodź
do tej samej wody-nomen omen) będzie zależało powodzenie lub nie przebiegu naszego rejsu.

Zrobiłam wszystko. Napisanie: ponad własne siły byłoby dla niektórych nielogiczne, tendencyjne i śmieszne, bo skoro to zrobiłam, to siły były. Jednakowoż konsekwencje sił, nie wiem, jakim cudem z każdej komórki mego ciała zebranych, zasłużyły już chyba, mimo wszystko, na określenie "ponad". Ponad emocje, psychikę, przewidzianych na jednostkę sytuacji złudnej nadziei zdeptywanych butem, i do tego to Echo, Echo wciąż dobiegające zza mgły: powinnaś robić co innego, zrób coś innego, wiesz, kim naprawdę jesteś...

"Powinno się" dokonać wyboru jednak, to nie zawsze oznacza to samo, co ten wybór "mieć".

Zatem jadę autem o piątej nad ranem w kierunku na Amsterdam, by odbić potem na Zaandam i dalej i dalej...wpatrzona w światła auta przede mną, którym równie rzuca, co moim przy wietrze, który bywa tu naprawdę silny. I choć mógłby ten i moje myśli przegonić, wciąż w głowie mam tylko dwa zdania wyśpiewane przez Stinga.

 
I'm not the man with to many faces.
The mask I wear is one.

 

 

 

 

Spódnica od święta -

tekst opublikowany w Aperiodyku  Silne, 7/2022, SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl)

 lub na: 

https://issuu.com/silne.aperiodyk/docs/silne_nr_7-issuu

 


Dzień kobiet. Dzien matki.
Kiedyś zmeczone goździki oodawane do góry lodygami, dziś czasem tez jeszcze one, choć częściej róże, tulipany, frezje. Rzadziej kupowane w kwiaciarniach, częściej w foliach z dyskontow.

Jakie znaczenie mają dziś te święta, gdy kobieta przestaje istnieć tak jako jednostka, jak i jako pojęcie. Nie ma matek, są podporządkowane władzy istoty nie do konca ludzkie( skoro praw czlowieka, konstytucyjnych im się odmawia). Nie ma kobiet, po nich został tylko krzyk, hasła, bunt ironicznie podsumowywany przez aktualnie "nierzadnie" rzadzacych. Nieprawych i niesprawiedliwych.
Gdy dziś hipokryzja zastaoila każde pozytywne uczucie, a idealy zostaly wypchniete na bruk, nie ma miejsca dla karykatury Święta Matki, czy Kobiety.
Nie chcę takiej uludy, ponizenia, jakie czuję słysząc życzenia z odbiorników telewizji pięknie z pamięci recytowanych(jak zwykle: dokładnie tymi samymi słowami jak w każdym temacie, w jakim bezmyślnie się wypowiadaja) pustych w treści i o żadnym znaczeniu.

Dajcie sobie te kwiatki pod stawiane w kamieniu lub propagandzie nagminnie pomniki miernot.


Dzień kobiet. Dzień matki.
Wolalabym tych świat nie mieć. Wolalabym obchodzic co dzień Dzien Tolerancji, Dzien Szacunku.
Dzień nie kwiatów, a blyskawicy.

 

 

 

 

Nie(dar)unek



Starałam się nie, nie ukryć ten podarunek, co wydobyć z niego wartość, jaką ma dla mnie, gdyż jest od jednego z największych moich przyjaciół, ukrywając jednocześnie brzydotę tego przedmiotu.

Gdyby nie załączony liścik, emocje i uczucia w nim zawarte, niejaka duma, że znalazł"takie cacko", pewnie schowałabym ceramiczną ozdobę głęboko pod nurtujące się i tupiąco niczym rozkapryszone dziecko łóżko.

A tak nie tylko "to" wisi na jednej ze ścian, co też liścik do tego dołączony, przyklejony z tyłu .

Stawałam na głowie, by pokazać pod takim kątem, na takiej wysokości owo "to", by nie zakłóciło dobrej aury żadnemu z moich już rozmieszczonych skarbów.

By też żaden przychodzący do domu gość nie skupiał na tym swej uwagi, ale by to niejako rozmywało się, umykało, zostawiając za sobą te nieliczne cząstki tego, co nie raziło. Bo było i nie jednocześnie.

Byłam tak z swej kreatywności dumna, iż wysłałam kilka zdjęć, w tym zbliżeń, darczyńcy mojemu. Przecież fotografia ta była najbardziej z możliwych statycznych. Nic nie umykało, rozwiewało się. Klulo odważnie w oczy nie przejmując się, iż w każdym milimetrze jest kwintesencją szkliwionej ohydy.

Piękna rzecz w ciulatym miejscu.

Taki komentarz mojego przyjaciela sprawiło, iż zaczęłam rozważać, czy jednak nie spętać nóżek mojego łóżka.




Zwagdijk Oost

 

 

Dojeżdżam tam autem w niecałą godzinę, jazda jest bardzo przyjemna, bo i drogi tutaj są zorganizowane w sposób bardzo przemyślany, niczym gobelin, utkany z przędzy dróżek, autostrad, pełnych zawijasów dróg ekspresowych, przez doświadczoną dziewiarkę.

Miasteczka zupełnie nie znam. Biuro znajduje się tuż za małym rondem, na które wjeżdżam prosto z autostrady i tą samą drogą wracam również po niej do domu. Nie znam ani jednego domostwa, ani rynku, o ile taki w ogóle istnieje.

Gdy wchodzę do biura odbijając swoją kartę czuję się niczym w fabryce, ale nie jako pracownik, ale część żyjącej, rozpędzającej się za każdym razem szybciej, machiny,  jakbym swoje ja, wszystko kim jestem, zostawiała na zewnątrz. Jedyne, co biorę z sobą, to plecak własnej moralności; podstawowej, choć trudnej do udźwignięcia, etyki: tego, co sprawia, że mogę jeszcze spojrzeć sobie w lustro bez wstydu i zażenowania.

Pierwsze, co robię, to loguję się do systemu. Wpatruję się w monitor z niepokojem, co mnie czeka do zrobienia tego dnia. Sprawy ważne, dotyczące innych ludzi, ale wymagające tak bardzo sprzecznego skupienia do tego, z którym zawsze chciałam się mierzyć...

Nie chciałam być kalkulatorem, niejako tylko cząstką programu zliczającego dane, przetwarzającego je, analizującego, do bólu dokładnego, schematycznego.

 

W tej chwili, gdy dopiero co układam rzeczy na biurku, czuję, jak bardzo urodziłam się humanistą. 

I jak bardzo nie dane jest mi nim być.




Wilk wilkowi nie jest tak wilkiem 


Jednak, jak nigdzie indziej dotąd, poznaję w Niderlandach charaktery i cechy własne, chciałoby się powiedzieć z automatu ludzi, ale może próbując być obiektywną napiszę: typowego człowieka. I to nawet może, dalej próbując patrzeć nie tak szeroko i ogólnikowo, lecz odwracając przy tym jednocześnie systematykę organizmów (biolodzy i zoolodzy, wybaczcie mi ten zabieg wykonany jedynie z powodów humanistycznych) dla: gromady kobiet, co najbardziej w tym wszystkim bolesne: kobiet-Polek- za granicą.

Więcej odwróconej taksonomii już nie będzie. 

Gdy wchodziłam po raz pierwszy do ogromnego open space, który ja lubię nazywać po prostu otwartą przestrzenią biurową, mijałam ludzi tak wielu kultur, że poczułam niemal zmieszanie. Hindusi, w tym Sikhowie, Japończycy, Holendrzy-oczywiście, no i muzułmanie z różnych części świata, do których jakiś taki z kraju ojczystego wyniosłam dystans, obawy i nawet chyba, bez ogródek mówiąc, lęk. Znaleźli się także Polacy. 

Zaskakująco dużo polskich rejestracji widziałam już na parkingu, ale że mnie będą szkolić (w założeniu) dwie dziewczyny z Polski uważałam za łut szczęścia w sytuacji dla mnie, choć pracowałam już w korporacjach, nowej: na nowej ziemi, w różnorodnie bezpośredniej bliskości innych kultur, wśród wielu języków, bez nici płynnego dialogu, która pomaga w zrozumieniu chociażby wzajemnych żartów.

Szczęściem okazało się, że (o, Zeusie!) chwilowe, przymusowe stanowisko w bezpośrednim sąsiedztwie zespołu francuskiego. Marzenie, po trzykrotnych, nieudanych próbach, nauczenia się tego języka, stało się choć w ułamku z jednego procenta (czy i matematykom teraz podpadam?) możliwe do zrealizowania. Ale to właśnie także im zawdzięczam wszystko związane z nową pracą. Pomoc w poznawaniu nowych programów, wsparcie w wyłapywaniu własnych błędów, czas - gdy tylko go potrzebowałam, choć one jak żaden inny zespół, zawsze mają jego deficyt- by powtarzać wszystko na tyle sposobów, abym miała jakość i pewność, co i kiedy powinnam zrobić. Oraz coś, czego nie spodziewałam się zupełnie: opieka nade mną również jako nad osobą, nie tylko jako pracownikiem.

Autentyczne, systematyczne i regularne pilnowanie, bym jadła, robiła przerwy, bym nie dała wciągnąć się w spiralę nadgodzin, robienia wszystkiego na już a nawet na wcześniej, do skutku, który jednak nie nadchodzi.


Wzięcie mnie na osobności, przytulenie i tłumaczenie, abym nie szła drogą udowadniania wszystkim, że jestem niezniszczalna, zawsze gotowa do pracy, w każdej ilości, atmosferze, wbrew wszystkiemu dająca sobie radę, tak usilnie próbująca nie okazać słabości, a już jak ognia unikająca proszenia o pomoc.

 

Gdyby nie one, nie mogłabym pisać teraz tutaj, bo pracowałabym jeszcze kolejne dwie godziny, otoczona pogardą i zazdrością.

Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość, czy zostanę zraniona, czy jeszcze się nie rozczaruję, ale pisze teraz o tym, co spotkało mnie w tym co samym czasie, na początku, ze strony rodaczek.

 





 

Wegetacja na życzenie 


 Żyć dobrze się staram, ale praca tu, to praca, definicja w samej sobie, nie spełnienie. To nawet nie kompromis. To, czego się uczę - na czas, aby pracować - na czas, nas ilość, mechanicznie - choć bez bezpośredniej presji, sprawia, że w pewien sposób się cofam, bo dane mi jest widzieć szansę (na pracę, która powinna mnie, chyba? także rozwijać) i walczyć o nią kosztem mojego "ja". Tak trzeba i to dojrzałe. Nawet, jeżeli boli, rani, a zmagasz się z sytuacjami, które testują Twoją osobowość.
Nie, nie narzekam. Choć to tak brzmi. Chyba stoję pisząc teraz, niejako z boku i robię rozrachunek. Jakbym sprawdzała paragon w sklepie. I tego, co kupiłam, nie kupiłabym.   Za żadną cenę.


 


Strona bierna - tekst opublikowany w Aperiodyku  Silne, 7/2022, SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl)

 lub na: 

https://issuu.com/silne.aperiodyk/docs/silne_nr_7-issuu

 

Król jest nagi. Świat-król, Rosja- król.

I jest rzeźnikiem. Bydlakiem Rosja-król.
I jest powolny, przegadany. Król Świat.

Nie ma istoty na tej ziemi, zwierzęcia, robaka, płaza, czy gada tak potwornego jak obecny agresor i jego wysłannicy. Nie ci pierwsi, niewiedzący, o co chodzi chłopcy, ale ci, nasłani później, oprawcy pilnujący, by litość czy empatia nie gościła już w sumieniach tych pierwszych.

Rosjanie.
Lud chcący być nękany i zawsze ktoś spośród nich, kto chce nękać.

Lud zaślepiony. Pokonany i przesiąknięty propagandą. Wyzbyty z wolności nawet o tym nie wiedząc, płaczący nad zamykanymi Mac Donald-ami, gdy obok ludzie rozpuszczają śnieg, by mieć wodę. Rosjanie żyjący na wsiach, gdzie własnym synom nie wierzy się, gdy mówią o Ukrainie. Proszący, by zrabować jeszcze żelazko, czy telefon, bo przecież w domu się przyda. A na co "chochołom".

Zwierzęta nie mordują dla zabawy, funu, czy szeroko pojętej wstrętnej chuci.
Ludzie i owszem.
Znowu. Choć miało być "nigdy więcej".

A teraz my. Ci cywilizowani.
Ludzkość nie czerpie nauki z historii. Nawet tej najnowszej, którą pamiętać naprawdę nie jest trudno. To już wiemy.
Ale że znowu poświęcamy jeden kraj dla "mniejszego zła"? Niech oni walczą. My im kibicujemy.

Prezydent Zelensky mówi: potrzebuję 1% waszych czołgów i samolotów. 1%.
Mówi.
Mówi.
Jego minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba woła: Potrzebujemy trzech rzeczy, by zatrzymać armię rosyjską. To broń, broń i broń.

I dodaje: Im szybciej ją dostaniemy, tym więcej ludzi zostanie ocalonych, a wojna ograniczy się do Ukrainy.

Czy w jakiś sposób to wołanie to nie dowód na to, że prezydent Zelensky został sam? Nie wiem, co jeszcze musiałoby się stać, by świat się zdecydowanie i nieodwołalnie włączył do walki. Wiem, że Europa pomaga wysyłając broń, przyjmując uchodźców, USA podobnie. Że wszyscy jednocześnie boją się trzeciej wojny światowej. Ale ta wojna niejako już trwa. Już giną ludzie, znikają pod gruzami miasta. Cywile są mordowani, torturowani, używani jako żywe tarcze, gwałceni....

Czy my już wojny nie mamy? Wszyscy?
Czy, jak stwierdziła doktor Małgorzata Bonikowska nie obserwujemy, nie działamy niejako "z kanapy?

Niedawno pokazywano super sprzęt amerykański, który otrzyma Polska do bronienia wschodniej flanki.
To powinno już być na Ukrainie. Machina, która zastrzeliwuje zbliżający się samolot już z jakieś zabójczej odległości.

I do tego to parszywe spijanie śmietanki za wszelkie działania naszego narodu przez naszych idiotów z rządu. Oni są wszędzie, jeżdżą, udzielają wywiadów, goszczą możnych i u możnych tego świata. Wreszcie są ważni. A samorządy dalej, bez pomocy finansowej, wszystko ciągną na swych i wolontariuszy barkach. Bez pomocy tych, co brylują w świetle fleszy.

Uważam, że NATO zachowuje się zachowawczo, zbyt ostrożnie.... Prezydent Zalensky tak prosił o ochronę powietrzną (zamknięcie jej, co było według znawców tematu możliwe do zrealizowania nad Ukrainą Zachodnią, póki tam walki się nie rozpoczęły).... Ale świat pozostał głuchy. I co teraz mamy? Zbombardowane domy, szkoły, teatr, szpitale, przedszkola, dworzec....

A przy granicy zbierają się wojska z Białorusi, jasne, nie wiadomo, czy nie przejdą (obyyyyy!) na stronę Ukrainy, bo morale mają ponoć bardzo niskie, ale jeśli nie? Jeśli to już kolejny kraj by atakował....? A co z Węgrami prorosyjskimi? Co z wyborami we Francji? A jeśli wygra Marine Le Pen?

W KK jest coś takiego jak grzech zaniechania. I mimo wszelkich działań dobrych, nieco unikowych, za bardzo rozgadanych, pompatycznych, na których-zwłaszcza pozbawionej wszelkiej moralności i poczucia etyki pis-dzielec polski próbuje jak najwięcej ugrać -  NATO i UE taki grzech popełnia. Od 2014 roku.
Mówiłam i powtarzam: czego było i jest trzeba, by stanowczo zakończonoj to barbarzyństwo?
Daje mi nadzieję jedno: oby, oby działali poza kamerami, po cichu, dyplomatycznie temu zaprzeczając i karmiąc nas półprawdami;  bo jeśli nie, to nie mam już szacunku dla ludzkości.
Jeśli NATO i USA nie pomagają po cichu, poza kamerami, to zwatpię w naszą cywilizację. Jedyne, co mi pozostanie to niemoc, ból i głęboki mizantropizm.

 

Ojczyzna - 

tekst opublikowany w Aperiodyku  Silne, 7/2022, SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl)

 lub na: 

https://issuu.com/silne.aperiodyk/docs/silne_nr_7-issuu


Wieści z kraju przyprawiają mnie o dreszcze, sytuacja w nim sie zmienia i coraz mniej przypomina demokrację. Będąc w Polsce sledzilam informacje czując, że jestem blisko wszystkiego, co się wydarza. Bylam tego czescia i ofiarą zarazem.
Będąc w Holandii tez codziennie oglądam Fakty ( tak, jestem tym gorszym, lewackim sortem) i wszelkie programy publicystyczne. Chroni mnie jednak odległość, dystans i sprawia to, ze niejako nie uczestnicze w tym, tylko się przygladam. I wyciągam wnioski.

Niezależne sądownictwo nieistniejace (wielkie uklony dla sędziów walczących i niezlomnych jak np. sedzia Tuleya), szkolnictwo powierzone komuś, kto idealnie pasowalby jako adresat książki "Milenium. Mężczyźni, którzy nienawidza kobiet", a prasa? Tylko krok dzieli kraj od całkowitego zakazu wolności słowa, dostępu do słów wypowiedziach i możliwości ich swobodnego komentowania.

Państwo staje się już nawet nie państwowe, co partyjne, a to nigdy w historii nie kończylo sie dobrze. Zarówno dla kraju, którego problem dotyczy, a także- o czym zapominają- powodujących taki stan rzeczy.

A wracając na koniec do samej roli kobiety, jej miejsca w spoleczenstwie a także w podstawowej jednostce, jaką jest rodzina, które zostało zupelnie zmarginalizowane, zdeptane:

Odnoszę wrażenie, że - między innymi- rządzący zbyt mocno do serca wzięli sobie - między innymi- pochodzenie słowa ojczyzna i zupełnie zapomnieli - między innymi- o tym, że synonimem słowa "ojczyzna", i to w znaczeniu bardziej wzniosłym, jest macierz.
I lepiej, nawet dla nich samych, by sobie szybko o tym przypomnieli.

 

Sianko

Katolicy chyba chcą, by puste miejsce w Wigilię, wedle tradycji, zostało puste...
Przynajmniej nikt sianka spod obrusu nie zepsuje, a pieniążek nadal będzie zajmował honorowe miejsce pod skrajem serwetki.
Czy trzeba czegoś więcej, niż kolędy śpiewane lub słuchane z pełnymi brzuchami w świetle choinki w otoczeniu wymiętych papierów z pięknie wykaligrafowanymi imionami obdarowanego po prezentach?

A za oknem trzaskający mróz. I las pełen cieni. Cień marzeń leżący obok cienia nadziei, cień wytrwałości tuż przy cierpliwości cienia. A to wszystko, niczym puzzle, składa się na obraz cienia człowieka, ludzi. Są wędrowcami, lecz nie zastępują pustego talerza. Nie pasują do kwestii biblijnej "byłem głodny- nakarmiliscie mnie", ale to przecież tylko taka metafora. Gdyby sąsiadka potrzebowała soli, to z całą pewnością by ją dostała. Albo koleżanka wnusi po szkole zupki pomidorowej.
A gdzie miłosierny Samarytanin? W kościele, w Ewangelii i wyjątkowo wzruszającym kazaniu księdza.




Zanim będzie za późno  - (tekst powstał przed śmiercią Izy z Pszczynytekst opublikowany w Aperiodyku  Silne, 6/2021, SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl)

lub: https://issuu.com/silne.aperiodyk/docs/silne_nr_6-online

Przeważnie, nauczona tego z domu, nie przeklinam. Zdarza mi się w emocjach podnieść głos, mówić rzeczy typu „o matko”, „jasny gwint” czy „jeronie” (słówko – „marudnik” znane chyba tylko na Śląsku), ale unikam wulgaryzmów, tak, po prostu, bo ten model zaprojektowany w dzieciństwie, już tak ma.

Jednakże, zdarzają się sytuacje, kiedy nawet, tak automatycznie w tym temacie funkcjonująca ja, nie wytrzymuję.

Obejrzałam na kanale TVN24 reportaż Darii Górki Niewidzialne. Poświęcony był on kobietom, które będąc (również często: w chcianych,wyczekanych – co jednak nie było tutaj najważniejsze) ciążach, dowiedziały się, że ich dzieci obarczone są poważnymi wadami letalnymi (np. niewykształcona główka) i podjęły trudną i bolesną decyzję o terminacji ciąży.

I od tego momentu w reportażu, czyli praktycznie na samym jego początku, zaczęłam przeklinać.

Kobietom tym wprost mówiono, że pomocy mogą szukać za granicą. Lub, i nie wiem, co bardziej bezczelne, że tutaj nic się zrobić nie da.

Czemu kobiety, opuszczone przez służbę (sic!!) medyczną, muszą uciekać za granicę, by znaleźć pomoc i zrozumienie?

Odpowiedź jest krótka: przez chore pseudo-wyroki pseudo-trybunału. Kobiety pozostawione same sobie muszą liczyć na wsparcie osób prywatnych, czy organizacji typu Aborcja bez granic, oferujących im m. in. pomoc w zebraniu pieniędzy na zabiegi.

A w Polsce plan na życie kobiety jest prosty: ródź, ródź, potem pochowaj. Nieważne, że z bólu, po miesiącach cierpienia mało nie oszalejesz. Nieistotne, że twoje dziecko będzie albo całe życie cierpieć albo zupełnie nie ma szans funkcjonować normalnie i umrze zaraz po urodzeniu. W imię, nie wiem jak pojętego? Jako Kata? Bo na pewno nie miłosiernego Boga – zadręcza się kobiety i, nie zawaham się użyć tego słowa, torturuje?

Gdy byłam w czwartej ciąży (dziecko mam jedno), spotkała mnie inna, choć równie bezduszna sytuacja. W szóstym miesiącu ciąży odeszły mi wody płodowe i nie robiąc absolutnie nic, by ciążę ratować, lekarze wprost powiedzieli, że czekają, aż dostanę zakażenia, dziecko umrze i nastąpi poród przedwczesny. Nikt nie próbował dziecka-zdrowego!! z prawidłowymi parametrami ratować: chociażby tydzień-dwa dopełnianiem wód lub przewiezieniem mnie karetką do innego specjalistycznego szpitala, w którym można by było doczekać do momentu, w którym można by wykonać cesarskie cięcie ratujące mojego syna. Byli głusi na wszystkie prośby. Tymczasem co jeszcze słyszałam? „Niech będzie pani gotowa na to, że chwilę po porodzie, dziecko będzie żywe, ale potem i tak umrze”, „nie ma sensu przywozić do pani inkubatora”. Skoro nie ma żadnych rokowań (o naiwności!), to może pomogą mi w terminacji ciąży, pomyślałam. Odpowiedź była niczym policzekw twarz: „nie jesteśmy kliniką aborcyjną”.

To kim wy, do diabła, jesteście? Albo: kim was obecna władza uczyniła? Ani nie chcecie pomóc trudną ciążę donosić, nie podejmujecie nawet żadnej próby ku temu, ani nie chcecie skrócić męki matki, której robi się codziennie KTG, prawidłowe!, każąc ze zdrowym dzieckiem czekać na swoje własne zakażenie, które miałoby dziecko uśmiercić. I to jest to katolickie państwo? Gdzie miłosierdzie? Cicho-sza! Ono jest obecnie niepotrzebne.

Dalszych losów tej bolesnej historii państwu oszczędzę, dość powiedzieć, że są sytuacje, z których człowiek się nie podnosi.

Kobiety są w tym wszystkim same.

I mają prawo krzyczeć: w szpitalach, na ulicach najgorsze wulgaryzmy, jakie im do głowy przychodzą. Nie ma, że nie wypada. Niech wrzeszczą.

Jako i ja teraz przed monitorem z oczyma pełnymi łez gniewu, rozpaczy, wściekłości i chęci pokazania „ja JESTEM” czynię.




Alpinista 

Zbliżenie na dłoń z trudem trzymającą się w wyrwie prawie pionowej oblodzonej ściany. Człowiek podciąga się wyżej opierając się trochę na zazerowanej uprzednio linie i z głośnym westchnieniem zatrzymuje się na uskoku skalnym opierając o nią smaganą śniegiem głowę. Sprawdza bloczek. Wbija crackn'up. Poprawia dupowspór.
Zamyka oczy.

Otwieram powoli oczy. Pomału dociera do mnie, że jestem w Holandii, w swoim łóżku, że ta ściana naprzeciwko to nie ta u Mamy. To też nie ta domu w Katowicach. To Niderlandy. Nowa sypialnia. Po drugiej tu przeprowadzce.
Wstaję, by przygotować córkę do szkoły, zaopatruję ją w śniadanie, wyprane maseczki, czeszę i towarzyszę w zjeździe windą, bo nadjeżdża zaprzyjaźniony tata ze swoimi dziećmi i zabiera również moją córkę do szkoły.

 
Zaciskam pięści do białości. Idę na schody. Pokonuję dystans dwukrotnie, po czym by nie stracić podwyższonego pulsu, 20 minut tańczę przy pomocy konsoli, a potem robię serię ćwiczeń z Aplikacji. Piję wodę. Idę pod prysznic. Daję wodzie spływać po mnie jak tylko chce.


Nie wejdę na wagę. Nie chcę kolejny raz zobaczyć tego samego wyniku. Opieram głowę o kafelki. Limit mojej energii jest coraz bliżej wyczerpania, a dzień nie zaczął się tak naprawdę na dobre.

Po krótkim odpoczynku człowiek szuka dłonią kolejnego schodka i zgrabnie pokonuje kolejną część swej wspinaczki. Zawsze był dobry w haczeniu. Zaporęczowuje pasaże przed kolejnym obozem ósemką. Zaraz odpocznie. Zagrzeje się trochę. Dobrze, że jest w duecie.

Szykuję składniki na obiad, chociaż wiem, że nie ja go zrobię. Sprzątam mieszkanie. Ścieram kurze, myję podłogę. Do przesady szoruję blaty kuchni i wszystkie rzeczy na nim stojące.
Podlewam wszystkie kwiaty.
Zmęczona nastawiam jeszcze pralkę, puszczam zmywarkę i robię sobie zimową herbatę o silnym zapachu cynamonu.

Góra jest niebezpieczna. Grań z śnieżnymi nawisami oraz wszechobecna kruszyzna nie ułatwia wspinaczki. Chwila oddechu i rusza dalej. Każdy krok stawia ostrożnie, jest coraz bliżej upragnionego szczytu. Już niedługo.

Nie jestem w stanie się przed tym bronić, nie chcę. Usypiam w momencie zwinięta w koc niczym w kokon, bo tak mi niemiłosiernie zimno. Najchętniej spałabym już do rana. Ale wstaję po długim śnie, by ogarnąć wszystko przed powrotem córki za szkoły. Po obiedzie, którego, przypominam, tylko składniki uszykowalam, siadam z powrotem na kanapie i pomagam córce zorganizować czas, by i odpoczęła i zrobiła wszystko, co musi do szkoły i na zajęcia dodatkowe. Sprawdza się u nas plan, który pieczołowicie układam każdego dnia.

Na szczycie czuje niesamowitą radość, ulgę. Podziwia wszystko, co go otacza. Niedługo rozpocznie powrót do bazy. To cudowne uczucie być tam i wiedzieć, że się podołało.

Wieczorem trochę się wygłupiamy.  Muszę wykrzesać z siebie energię, by pouczyć się jeszcze, przy włączonych Faktach i programach następnych na TVN24, holenderskiego.

 
Gdy się kładę, nie czuję nic. Może coś na kształt radości, że podołałam. Z kolejną garścią leków udaje mi się zasnąć. Wpadam w sieć niespokojnych, a jakże realnych snów. Za kilka godzin zacznie się wszystko od nowa.

Zbliżenie na dłoń z trudem trzymającą się w wyrwie prawie ze pionowej, oblodzonej ściany. Człowiek podciąga się wyżej....



 

 

 

 "Don't look at me

I'm a bus stop boxer..."


Noc jest jak czarny kot z rozświetlonymi oczami o kształcie migdału.

Tylko w takiej ciemności można schować swą, niczym Golum, pokraczną duszę. Deszcz bębniący o parapety koi mnie i uspokaja.


Myślę o tym, czy mogłabym dać ujście własnym emocjom. Tak po prostu: przestać się gryźć w język; odważyć się powiedzieć: tak, jestem zrozpaczona.


Jestem jak patchworkowy koc pozszywany z wielu materiałów o różnym kolorze, fakturze, materiale a nawet zapachu (wspomnienia też pachną. Czasem tak intensywnie i porażająco dokładnie, że aż ściska człowieka w dołku).

Gdybym krzyknęła, na cały głos, najlepiej z megafonem przy ustach: boli mnie!!!!!!!! Zbyt wiele spraw i wspomnień boli mnie!!!!!!!- co wtedy by było?

Przestałabym, czy właśnie w tym momencie zaczęłabym być wielbłądem?


Czy ktoś w ogóle by mnie rzeczywiście słuchał? Słuchał, nie słyszał?


Udowodniono, że przy wypadkach drogowych czy sytuacjach przemocowych, widząc więcej osób przypatrujących się danemu zajściu, jest mniejsze prawdopodobieństwo, że ktokolwiek z tego zgromadzenia zareaguje, a niżeli gdyby ktoś z nich był przy tym sam.

Porównując tą sytuację do mojej nagłej chęci opowiedzenia o moich emocjach, kto miałby zareagować? Cała rodzina jak stoi? Z przytoczonych badań wynika, że chyba nikt....a może chociaż tylko np.brat? Człowiek wielkiej prawości i odwagi. Ale też oddany Rodzicom-czy zabrałby głos w takiej sprawie przy Nich? Oj, wątpię. To może powiedzieć o tym przy rodzinnym obiedzie, czy po cichu tylko mamie?


I jedno i drugie miało miejsce, ale...to nie zdaje egzaminu. Kiedyś próbowałam częściej. Naprawdę. Możliwe, że problemem otwarcia się jest u mnie fakt, że ja nawet nie wiem, jakiej reakcji bym pragnęła. No, coś wiem: na pewno marzyłaby mi się odpowiedź stabilna, będąca prawdą również za dzień, dwa. A nie zmieniona o 180° w jakimś dziwnym, upstrzonym wykrzyknikami i wersalikami smsie czy e-mailu.

Na co mi wiecznie ta niepewność, czy dobrze zrobiłam otworzywszy się czy źle.


Nie miałam nigdy szczęścia do "słuchaczy". Byłam i jestem raczej po to w każdym środowisku, by rozwiązywać problemy innych, dodawać sił innym, rozśmieszać ich, ewentualnie słuchać...

Tak, słuchania potrzebują - o, ironio!-bardziej chyba ode mnie... Lubią nakierowanie na temat bolesny (kierują tym sami lub pozwalają zrobić to słuchaczowi), by móc wyrzucić z siebie wszystko niczym pociski armatnie, a za chwilę ich schylone pod ciężarem słów ciała szukają pocieszenia i przytulenia na koniec.


Czy w ogóle nie padają pytania o moje samopoczucie?

Padają. Tylko ja nie umiem już na nie odpowiadać. Coś się we mnie wypaliło.

Coś nieodwracalnie pękło. Coś się we mnie zepsuło.



" Ludzie głupieją hurtowo, a mądrzeją detalicznie".


Sytuacja w Polsce jest teraz orwellowska. Buta, brak skrupułów, humanitaryzmu, brak MYŚLENIA w jakiejkolwiek dziedzinie, sianie nienawiści, skrajne okrucieństwo... Nie, nie do tego mi tęskno.

Na Śląsku funkcjonuje określenie "Heimat". Mała ojczyzna. Tego skrawka ziemi mi brak: parków, mojego pieczywa i optyka; czereśni i dentysty; przyjaciół i rodziny (kolejność przypadkowa).

"Don't miss where I came from, but each night I dream about being back home".




"Nothing can stop these lonely tears from falling"


Złość/gniew zmienione w działanie, przekuwane w motywację... Tak radzi się na terapiach, to sposób uwolnienia tego, co jest faktycznym powodem naszej depresji, nerwicy czy manii.

Ja tak nie działam, nigdy nie działałam...

Nigdy nie nauczyłam się odpowiednio zarządzać gniewem, myślałam: i co teraz? Jakbym stała na rozdrożu w lesie bukowym i stwierdzała, że dużo lepiej  znam smutek i żal, i to w nie ten gniew zmieniała i nie krzywdząc nikogo poza sobą samą, nie wybierając żadnej drogi siadała podkurczając kolana i płakała; płakała kiwając się przód-tył, przód-tył.

Ani motywacji, by wybrać drogę ani gniewu; jeno smutek coraz bardziej wypełniający moje serce i duszę, o ile ta istnieje naprawdę, tak szczelnie, że teraz praktycznie nic innego w środku nie ma. A, jak na ironię, wszyscy znają mnie jako pogodną osobę.

Jak łatwo oszukać osobę chcącą być oszukaną. Jak łatwo zamienić role.


Jakbyśmy siedzieli na obrotowej scenie i miejsce mnie szukającej słów, by wyrazić siebie, szybkim obrotem zastępuje człowiek na krześle; już mówi, nim jeszcze całkiem staje się widoczny, gestykuluje, pluje krzycząc śliną. Wyrzuca z siebie słowa "pociski" i te już lecą w słuchaczy.

A może to jestem ja?

Może ktoś ze mnie zadrwił?

Don't look at me...

I'm a bus stop boxer...




Oni 

(tekst opublikowany w Aperiodyku  Silne, 6/2021, SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl

lub:  https://issuu.com/silne.aperiodyk/docs/silne_nr_6-online

oraz w Wysokich Obcasach, 04/12/2021 jako List Tygodnia; wersja elektroniczna:

https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,66725,27863124,granica-polsko-bialoruska-czuje-sie-winna-wroce-do-domu-a.html)

 

Czekałam w aucie na parkingu w pobliżu ogromnych stadionów. Przy zgaszonym silniku słuchałam radio skulona w kłębek. Powietrze wydychane z ust parowało. Nie wytrzymałam i włączyłam ogrzewanie. Od razu przez moje ciało przebiegł przyjemny dreszcz rozchodzącego się ciepła. Jeszcze chwilę wytrzymać i wrócę do domu.


A tam czekają na mnie zapalone światła, ciepła podłoga i klapki, co prawda japonki, ale jakże wygodne i przyjemnie klapiące po piętach.
Ciepła herbata już tam jest, koniecznie z cynamonem, obojętnie czy jabłkowa czy korzenna, ale cynamon musi być....
I mój koc z napisem "friends" na licencji serialu o tym samym tytule, cienki, ale miękki i puszysty, pod którym zdarza mi się usnąć przy książce czy przy nauce holenderskiego lub przy jednym i drugim jednocześnie.
Kanapa, nowa, z BoConcept, duńskiej firmy, swym kształtem L i wierzchnim materiałem zachęca do położenia się na niej, a dobrana do niej przeze mnie zielona, zamszowa, podłużna poduszeczka, cudownie ją uzupełnia, gdy kładzie się ją pod karkiem lub na lędźwiach.
Wszelkie newsy czekają na mnie z każdej strony, byleby je przeczytać, obejrzeć, skomentować.


Nie lubię prysznica, wolę wannę, ale tu jej pozbawiona uczę cieszyć się wodospadem wody spływającej po moim ciele niczym po wydrążonych skałach górskich.
Łóżko z ogromną ilością poduszek-nie wiem, co mi się ostatnio stało, że tak śpię- czeka już pełne różnych barw, bo poszewki muszę dopiero dopasować kiedyś do siebie.
A nawet, gdy jak zwykle, obudzę się nocą i nie będą umiała spać, to wywietrzę pokój, przewrócę kołdrę na drugą stronę i położę się z komórką czekając aż sen mnie zmoży.


Siedzę w aucie i zamykam oczy. Las. Las pełen oczu uchodźców czujnych niczym sowy. Las zimna, trwogi, grozy, straconej nadziei. Liście oddechów, płaczu, łkania. Mgła straconej nadziei, często traconego życia.
Czuję się winna. Mój chłód jest chwilowy, przejściowy, do złagodzenia.
Jestem nikim. 

Nikim wśród ogromu cierpienia.

 

 

 

 Co w J. piszczy....

J. jest bardzo dobrą osobą, o wielkim sercu; jest pogodna i bardzo spokojna,  niesie chętnie pomoc i jest świetną przyjaciółką. Jednakże jedną z jej trudnych cech jest to, że szybko się na drugiego człowieka zamyka i robi to często nie zastanowiwszy się nawet nad tym, czy aby na pewno czyniąc to ma rację. Gdy tylko dzieje się coś, z czym Ona się nie zgadza, co Ją w Jej rozumieniu rani,  trzeba Ją gonić i namawiać do powrotu.

 Ja uciekam skrycie, J. spektakularnie. Cytując klasyka "czy wszyscy mnie widzą? Czy wszyscy słyszą?"

W epoce vinted, allegro, olx przywykliśmy do odsprzedawania rzeczy, jeśli nie są nam potrzebne. Zwłaszcza vinted proponuje wykupywanie już komuś niepotrzebnych ubrań i wszelakich akcesoriów.  

W tym duchu, zachęcona alkoholem przyznałam się pewnego razu J., że chciałabym bardzo od Niej jedną z podarowanych Jej dziewięć lat temu rzeczy wziąć/ odkupić, jeśli bym mogła.  I tu jest mój błąd i wina, bo: kto daje i odbiera.... Bardzo po tym wszystkim gryzło mnie sumienie, ciągle o tym myślałam. Czułam, że zachowałam się nie fair i niepotrzebnie w ogóle ruszyłam temat.

Jednakże w pewnym momencie przeanalizowałam słowa i powód J., by mi tej rzeczy nie oddawać. Nie były to słowa pełne uznania dla tego przedmiotu, przywiązania do niego. Usłyszałam ni stąd ni zowąd mianowicie, że ta rzecz jest J. niezbędna, gdyż zakrywa plamę na ścianie.

Jakby mi kto w twarz dał.

To ja tu znajduję coś, coś podarowuję w geście przyjaźni, równo się nabzdryngoliłam, by się przyznać do chęci zabrania tego z powrotem, (co samo w sobie etyczne na pewno nie jest) lub odkupienia tego; (to, że mogłam liczyć się z odmową, było oczywiste-J. miała do tego prawo nie podając mi nawet powodu), ale nie dość, że na początku J. nie wiedziała nawet, o czym mówię (że co? Gdzie to jest?) , to jeszcze podała mi taki powód niemożności oddania tego... Zakrywa plamę.... Na brodę Merlina!! Zakrywa plamę? To jest powodem całego zamieszania? Że trzeba by coś w zamian kupić i tym plamę ową zakryć?
 

Jasne, masz prawo zrobić to, co tylko zechcesz, ale czy to nie jest już o jeden krok za daleko?

W tak zażyłej relacji jak nasza z J. , możemy więcej, powinniśmy móc więcej, a tu ani zrozumienia ani chęci refleksji.
Wychodzenie z założenia: jakże mnie to skrzywdzono stało się jedyną myślą J. wobec drugiej strony, która stała się prostolinijnie szczera.

I teraz to ja gaszę pożary tej sytuacji....
Wszystko przez alkohol....
Strzeżcie się: Wywołuje on swą płynną formą największe pożary....






Wydarzenia bieżące: mój felieton ma ukazać się w Aperiodyku "Silne", czekam zatem na publikację, a później tekst tutaj zamieszczę

ANI JEDNEJ WIĘCEJ!!!!




Małe czyny...celowo z niewidocznymi danymi moimi...


 






Znowu nie śpię ( tekst zamieszczony w Silne Aperiodyku społecznym 6/2021SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl)

lub: https://issuu.com/silne.aperiodyk/docs/silne_nr_6-online

Niebo zdaje się świecić przez długie okno swą brązową barwą. Kaczki kłócą się o coś nad kanałem, a żadnych gwiazd i, ooooo!, księżyca nie widać.

Rozgryzłam tabletkę i obserwuję, jak spięte mięśnie zaczynają puchnąć i ciążyć mi swym słodkim ciężarem.

Kuzynka stąd wyjeżdża.
Wiadomość ta spadła na mnie znienacka. Spadła i mnie przygniotła.

Mój "Podtrzymywacz" na duchu od momentu, gdy tylko weszła do naszego pokoju i opowiadała o Niderlandach w tak spokojny i radosny, pełen optymizmu sposób, że i mnie, zupełnie przerażonej, to się udzielało.

W nocy wszystko wydaje się rosnąć, rozciągać, wydłużać. Gdy byłam dzieckiem, pokój wydawał mi się większy niż za dnia, a korytarz, którym biegłam do rodziców wystraszona jakimś złym snem, zdawał się nie mieć końca.

Wyjazd do Niderlandów był podobnym korytarzem. Wciąż wystraszona brnęłam przez kolejne formalności marząc jedynie o tym, by się gdzieś schować. Dopiero kuzynka, drobna 24 latka, potrafiła wlać w me serce nadzieję, że kroki, które stawiam, z czasem przestaną być drżące i niepewne,

Protesty.
Znów naród, zwołany tym razem przez byłego premiera oraz byłego przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska, wyszedł na ulice, by dać opór mniej lub bardziej skrytemu polexitowi marzącego się władzy. Tłumy na ulicach, przemowy, wzajemne podtrzymywanie się na duchu i jednoczesne, przekazywane sobie, trwanie w słusznym gniewie i buncie przeciw rzeczywistości gotowanej nam każdego dnia na mocniejszym ogniu przez PiS.
To mój kraj zamieniał się w ciemny korytarz: dyletanctwo rozciągnięte na obóz rządzący do granic możliwości, ciemność rozpostarta szczelniej w ich głowach niż naciągnięty, pęknięty balonik i noc, noc polarna chamstwa, bezczelności, arogancji, która zawisła ciężko nad całą Polską.

I w tym wszystkim nagle głos 94. letniej pani Wandy Traczyk - Stawskiej zwrócony ku Robertowi Bąkiewiczowi dudniącemu w swój megafon, gdy tylko na podium do tłumów wołał któryś z gości i który nie umilkł nawet na czas odśpiewywanego hymnu; głos kruchej już, a jednak dzielnej przez całe życie kobiety, który wybrzmiał niczym wołanie całego narodu:” milcz, głupi chłopie! Milcz, chamie skończony!”

I od tego momentu wlał się w moje serce pewien optymizm, wraz z tym mocnym krzykiem, spadło na mnie poczucie ulgi. Ta kobieta dała upust wściekłości wymieszanej z najgorszym ze składników: z niemocą, którą czuli wszyscy, nawet my tu, tu daleko.

I jak strach przed nowym krajem ugasiła we mnie młodziutka kuzynka, tym razem lęk przed losem mojego własnego, ukochanego i „utraconego”(na razie przymiotnika w przenośni, cudzysłowie, ale to szybko ku dosłowności zmierzającego) kraju jednym krzykiem, jedną dzielną i odważną postawą, jednym szczerym niczym wilka wyciem zatrzymała postawa kobiety dojrzałej.

Nadal nie śpię.
Ale zobaczyłam jedną, bladą gwiazdę.
I księżyc na brązowym niebie.
Teraz w me serce nadzieję wlała 94. letnia Pani Powstaniec.
Bo nikt nie jest dzielniejszy od tego, kto potrafi zatrzymać głupca.
I to jest prawdziwa cnota, jak widać, niewieścia.

 

 

 

Lex

Pełnia. Księżyc świeci mi prosto w oczy, znowu więc spać nie mogę i wiercę się w łóżku o 02:41.

Będąc poza Polską głównym źródłem wiadomości z kraju od samego początku były dla mnie kanały TVN i TVN24. Informacje czy wywiady w nich zawarte są przede wszystkim kwintesencją rzetelności i obiektywizmu; programy publicystyczne o zróżnicowanej tematyce pozwalają wybrać widzowi, co chciałby oglądać, natomiast wśród gości zapraszanych wypowiadać się mogą zawsze przedstawiciele różnych opcji politycznych (oczywiście, o ile przyjmą zaproszenie).
 

To, co wokół TVN się teraz dzieje jest równie męczące jak pełnia księżyca świecącego we mnie niczym reflektor, a jej wpływ na bezsenność jest równie mocny.

Jakże bezczelna jest wypowiedź rzeczniczki KRRIT? Tak głupia i paskudna zarazem, ze przytaczać mi się jej nie chce. Przecież każdy już ją zna i ma przed oczami jej bezwstydny wręcz brak jakiegokolwiek profesjonalizmu i postawę pod tytułem" ktoś mi kazał coś mówić, ale sama za bardzo nie wiem, po co".

Człowiek, który nie wie, jak swoją pracę wykonywać to jedno, a człowiek, który nie wykonuje jej nie z niewiedzy, tylko świadomie czekając aż ktoś z zupełnie innej (wydawało by się) branży wyda mu rozkaz i jeszcze z zupełnie niewinnym spojrzeniem to oznajmia, to drugie.
 

Oj, kłuje was TVN, kłuje. Wywęszy zawsze jakiś szwindel, wyciągnie spod dywanu ukryte krzywdy, nie da spokoju armatnią wyrzutnią pytań, nie ominie żadnego trudnego tematu i nie zna drogi na skróty.
 

Gdzie indziej w swym braku profesjonalizmu zdarzy wam się chlapnąć prawdę?

Która inna stacja wytknie wam brak jakiejkolwiek wiedzy, którą mieć powinien każdy piastujący dane stanowisko?
 

Matactwa, przekręty, związane z tym tematy trudne i zawiłe - boicie, prawda?


To was denerwuje, psuje szyki, irytuje.
Nie takiej telewizji chcecie.
 

Wierzgacie nogami jak małe zdenerwowane przedszkolak. iLepiej by było dla kraju, żebyście wierzgali na pryczach z równie brązowymi niebem, jednak trochę poszatkowanym.

 

 

 

 

Ana


Na czerwonej kanapie siadła rozłożysta niczym sama kanapa. Wciąż chowała swe zapuszczone ciało pod naciąganym bez przerwy bezwiednie swetrem. Unikała własnego odbicia w lustrze, nie lubiła się kremować, bo to wymagało głaskania swego ciała, a ona go nie akceptowała i nie widziała powodów, by okazywać mu jakąkolwiek czułość.


Kiedy zdążyła się tak zaniedbać? to pytanie prześladowało ja cały czas. I jak z tym walczyć? Próbuje już wszystkiego. I się nie podda.

- Przepraszam, czy miejsce koło pani jest wolne?


Miejsce? Zatem ta kobieta naprawdę myśli, że w ogóle jest jakieś miejsce koło mnie? Czy ona tu się w ogóle zmieści?


Udając bardziej spokojną niż faktycznie była, przesunęła się jak najbliżej jednej strony kanapy; po chwili niepewności i niewiary odkryła ze zdziwieniem, że pani nie dość, że usiadła obok, to także dała radę położyć obok torbę sporych rozmiarów wypełnioną chyba kartoflami.
 

Za chwilę trzeba jej będzie zmierzyć się z krzesłem. Tu pójdzie jeszcze trudniej.


Spuściła głowę, fala mdłości wróciła, wiedziała jednak już jak to przeczekać i skorzystać z toalety dopiero w domu. Chciała już stąd iść, schować się przed spojrzeniami innych. Wiem, wiem-myślała- to moja wina, że tak wyglądam- ale ja wam jeszcze pokażę!

- Teraz pani, zapraszam do gabinetu!
Wstała. Kanapa nawet nie zauważyła, że ktokolwiek na niej siedział.

 

 

 

słowa bez słów

 

może też teraz patrzysz w zachód słońca?
w samolot tuż pod chmurami?

słuchając psychodelicznej muzyki, odchylasz głowę do tyłu, nogi kładziesz z boku kierownicy, bezwiednie podkurczasz stopy, a nawet poduszeczki ich palców.

cały świat zdaje się pędzić, a ty niczym spóźniony pasażer, wcale nie czujesz się winna swej nieobecności w pociągu, co raczej tego, że ten pociąg wcale ci się nie podoba.

samemu dać sobie się wykoleić, zejść na boczny tor, nie mieć rozkładu jazdy, żadnego konduktora.

uciec nawet od ucieczki, nie istnieć nawet w nicości, dać wszystkiemu rozpaść się na atomy, a tym na elektrony

a jednocześnie być najważniejszym, jedynym, niezastąpionym....choć w dwojgu oczach....

tak malowniczo, tak bajkowo, pod rozjarzonym słońcem zamglone głowy, pochmurne myśli, deszczowe oczy.

spotkały się dwie samotności i nie pytając o nic - uśmiechnęły się do siebie

 

 

 

Bien mal acquis ne profite jamais

 

Ponoć nie ocenia się książki po okładce, ale patrząc na poczynania naszego obozu rządzącego,  inaczej, jak po tych opasłych okładkach, oceniać go nie sposób.

Wszystko, co jego przedstawiciele robią - bądź czego nie robią; wszystko, o czym bełkoczą - bo przecież nie mówią, każde ich zachowanie, buta, zarozumiałość, pycha i wszechobecne, chełpiące się wręcz z faktu swego istnienia, dyletanctwo, skłania do podważania wszelkich ludowych mądrości.

Co z oczu, to z serca - no, jakże to może być prawda, gdy nawet gasząc telewizor, flaki się w człowieku wywracają, a wątroba puchnie? Nieudolna walka z pandemią, a teraz, fanatyczna wręcz, chęć wyprowadzenia nas z Unii Europejskiej, nie może nie spędzać snu z powiek.

Mowa jest srebrem, a milczenie złotem - to prawda, często lepiej, by się w ogóle nie odzywali. Ale to, co robią milcząc; nocą, po kryjomu; bądź w cieniu wywołanej celowo afery, na której ma skupiać się opinia publiczna, jest jeszcze gorsze od ich słowotoków wyuczonych niczym wierszyków pierwszomajowych.

Bez pracy nie ma kołaczy - no, tu komentować to lepiej nie zaczynać. Bo, nawet - nawet - przy zachowaniu dobrej woli tego powiedzenia się trzymać i założyć, że bez pracy może i nie, to za to kradnąc na potęgę, zbijając szemrane interesy to a jakże? i zadłużać państwo, dodrukowywać pieniądze - a kołacze się mnożą i mnożą.

No i w końcu: kradzione nie tuczy - to czemu, czemu na Neptuna!, w partii rządzącej są same grubasy?
 

 

 

 

Trup

 Definicja PEN jest prosta i nie wymaga rozszerzonego wytłumaczenia:
1. «zwłoki»
2. «ciało padłego zwierzęcia»
3. pogard. «całkowicie zniszczony przedmiot, urządzenie, najczęściej pojazd mechaniczny»"
Koniec cytatu.
 

Depresja zjada samoświadomość, świadomość, jestestwo: niczym muchy padlinę. Pozostaje całkowicie zniszczony człowiek. 

Depresja żywi się radością, nadzieją. Tą drugą nawet bardziej, bo okrada z wszystkich znanych powiedzeń "pociech": "złe dobrego początki", "jutro będzie lepiej", "oliwa nieżywa, ale zawsze sprawiedliwa".  Człowiek zaczyna patrzeć na świat przez pryzmat niemego, czarno-białego filmu, w którym nie dość, że nie ma barw, to do tego, mimo otwierania ust - (gestów, mimiki) - nic się z nich nie wydobywa, widz na żadne nieme wołanie zaradzić nie może, bo prócz beznamiętnego napisu tłumaczącego sytuację, nie otrzymuje nic więcej. Otrzymuje: wręcz groteskowy cichy skowyt.

 

Depresja nie uprzedza. Może się rozwijać stopniowo, niezauważona, podstępna, ale po raz pierwszy nadchodzi znienacka. Nawet do szczęśliwej osoby, spełnionej, wydawałoby się: uzbrojonej w oręż przeciwko takiemu wrogowi. Ale nagle, niczym żmija, wkrada się ten tasiemiec duszy i neguje sensowność wszystkiego, co się robi, wszystkiego, co się ma, wszystkiego, o co się walczyło. Nawet sam fakt, że było się przecież szczęśliwym, podważa.

Co innego już osoby z góry słabsze i bardziej na ten atak narażone: przeżywające jakiś kryzys, będące na rozdrożu lub na to rozdroże przez życie wciśnięte. Wtedy depresja niczym te kozy, skacze na pochyłe drzewo sensu istnienia człowieka i to skacze z lubością.

Depresja pozostawia puste ciało, wybebeszone, skórę węża, mechanizm, który popsuty, można już nazwać tylko zniszczonym.  

Starajmy się jednak nie być biernymi.

By z nią walczyć trzeba wiele siły, wielu zmagań, wielu upadków, potknięć i kolejnych powstań. Nie wolno lekceważyć wroga, uśpić czujności.

Gdy się jednak już powstanie, choćby znów upadać i walczyć tak już do końca życia, to za każdym razem, z każdym odwetem, to już ona powoli, mozolnie i nie bez oporu, staje się trupem. I to takim, za którym nikt nie będzie płakał - bez niej nie będzie na to łez.

A w każdej szafie jest jakiś trup.

 

 

Przecież nie jestem szalona

Mówi się, że jazdy na rowerze się nie zapomina.
Jazdy autem chyba też się nie powinno, choć przysłowia takiego nie kojarzę.


Jednak w łagodnym momencie choroby, po odstawieniu mocnych leków, powrót do kierowania samochodem jest niczym pierwsza jazda na łyżwach. Na śliskim, dopiero co wyrównanym, lodzie.

Ja zupełnie straciłam koordynację ruchów. Zapomniałam. Jak jeździć płynnie, jak mieć nad samochodem przewagę osoby kierującej tą maszyną. Nogi mi się trzęsły powodując tym samym zrywy samochodu jakby ten miał czkawkę albo dławił się własnym paliwem. Biorąc zakręt trzymałam kurczowo kierownicę jakby ta zamierzała dokądś uciec. Startowałam na światłach z takim impetem, że tłumik groźnie wyrczał niczym samochód rajdowy.


A gdy przyszła pora na parkowanie.....o jasny gwint ( i ciemny także: każdy, jaki pomaga tworzyć samochód)....wybrałam miejsce najbardziej oddalone od innych, z trzema wolnymi miejscami obok, by móc spokojnie wycelować w określone starannie farbą miejsce. Chybiłam. Pół auta zostało poza jakąkolwiek linią. Poprawiłam wjazd. Za czwartym razem się udało. Pomyślałam: miejsce super, szeroko, widoczność dobra. Uspokojona poszłam załatwiać, co trzeba. Moje przerażenie sięgnęło chmur, gdy szukając auta, bo to niemożliwe, by to tutaj, przede mną właśnie było moje (było), zastałam otoczone z wszystkich stron, zderzak w zderzak, stojące w rządku aut.
O, Chryste. (Pomyślała ma agnostyczna dusza, co modlić w podświadomości się zaczęła wyuczonymi za młodu formułkami).
Co było robić?
Wziąć życie za bary.


Włączyłam radio, kojącego bluesa, nastawiłam klimę, nie za mocno, bo od niej zawsze bolą mnie uszy, i bębniąc w rytm perkusji czekałam, aż właściciele pozostałych aut do nich wrócą.
Jestem szalona, ale ruszać z tak zastanego parkingu? Bez przesady.

 

 

 

Mojsze


W okresie wakacyjnym wreszcie spełniło się założenie, że będą nas odwiedzać rodzina i przyjaciele. I jedni i drudzy znaleźli na to czas i ochotę.

Dom zapełnił się rozmowami, śmiechem; kuchnia dodatkowymi talerzami, a pralka nie przestawała pracować nad upaćkanymi w trakcie wycieczek ubraniami.

Było gwarno i radośnie. Ściany wypełniły się muzyką i tuptaniem stóp we wszystkie strony i poziomy.

Czułam się niczym pani Wesley z Harrego Pottera, której kuchnia zawsze była tłoczna od przebywających u niej członków rodziny, ich znajomych jak i znajomych ich znajomych.

Obecność tak drogich mi ludzi sprawiła, że poczułam się tu bardziej jak w domu; wszystko nabrało kolorów, było bardziej swojskie: bardziej mojsze niż twojsze jak mówi klasyk jednego z filmów. Mój codzienny świat napełnił się, zmienił choć na chwilę w świat mych bliskich i...im się spodobał. Dostrzegli wszystko to, czego ja nie zauważałam, bądź czego nie doceniałam. Ich oczyma ten świat wyglądał bardziej znośnie, był pełen różnobarwnych szczegółów i uniesień.

Gdy już wszyscy odjechali, a ja poczułam nieznośny syndrom pustego gniazda, jedno we mnie zostało: wszystko już stało się bardziej mojsze niż było wcześniej.




W pustyni i ... w pustyni


W małej miejscowości Soestduinen odnaleźć można, za kilkoma zakrętami w środku lasku, pustynię. A mówiąc bardziej szczegółowo: wydmy.

Wydmy małe i duże łączące się ze sobą.

Zimą jest to doskonale miejsce do jeżdżenia sankami (co już wypróbowaliśmy na własnej skórze, a mówiąc szczegółowo: pupie), a latem do zrobienia pikniku lub po prostu spacerowania. jest to także miejsce, na tle którego często pozują modelki lub kręci się teledyski.

Ale tego dnia nie było ani aktorek ani piosenkarek, było pusto, cicho i spokojnie.

Brnął człowiek przez ten piach a myśli mu po głowie biegały.

Gdy piach był mokry i stąpało się po nim łatwiej, można było podziwiać spokojnie krajobraz dookoła. Suche trawy, nieliczne drzewa zdające się być fatamorganą, żółty piach a nad nim tylko niebo.

Jednak, gdy piach był suchy i stopy zapadały się w nim głęboko, człowiek od razu schylał głowę, ni to by stóp swoich pilnować ni to z szacunku i strachu do tej siły i zmuszało go to do refleksji.

Nad światem. Europą. Sobą samym.

Jak kruche są relacje między państwami, jak niestabilny pokój. Wystarczy jedno słowo za dużo, jeden krok za mało, a już grozi to katastrofą. Zmiana prezydenta w Ameryce wydaje się być nastąpiła w ostatnim momencie przed światową katastrofą. Donald Trump jako prezydent zdawał się być bardziej clownem, niż głową państwa. Jego niejasne relacje z Rosją, nierozważne decyzje, brak zdolności dyplomatycznych były tak żenujące jak jego tańce w kampanii wyborczej.


Europa teraz to ewidentny podział na Wschód i Zachód. Polska, niestety - co słusznie zauważył w jednym z wywiadów Barack Obama - z wzoru solidarności i demokracji zamienia się w państwo ustrojem przypominające coraz bardziej totalitaryzm. Nie wiem, jakim cudem ludzie tak nie nadający się do sterowania czymkolwiek - nawet dziecięcym autkiem z pilotem na baterie - dali radę tak umiejętnie zniszczyć państwo, jego filary (Sądy, Trybunał Konstytucyjny, Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, wolne media...), bezpieczeństwo (sprawa Dworczyka byłaby śmieszna, gdyby nie była tak tragiczna) i demokrację. Strach pomyśleć, do czego jeszcze są zdolni starzy kawalerowie, ludzie z kompleksami w średnim wieku i młodzieniaszki po trupach chcący dojść do władzy - wszyscy z tego samego tygla jedynie prawych i sprawiedliwych oraz wszystkiego, co się do nich przykleiło.

A myśli nad sobą samą są smutne. 

Jeśli jest się częścią świata, obywatelem Polski, to jako jednostka niewiele się znaczy.

To Polska płacze przed tobą, gdy władza śmieje ci się w twarz.

Widzisz to, robisz wszystko, by nie zobojętnieć, popierać dobre inicjatywy - a zawsze z tamtej strony zjawi się ktoś cwany, bezwzględny, kto podetnie ci nogę.

Takie myśli miałam brnąc po piachach Soestduinen. W Niderlandach.




Jaja i mleko


Niedawno odkryliśmy (i to nie bez pomocy naszego drogiego przewodnika) Eiernautomaat. Są to ni mniej ni więcej stojące przy gospodarstwach lodówki-automaty podobne do tych, z których można po wrzuceniu pieniędzy kupić puszkę z napojem albo batonik.

Ten akurat " jajomat"-jak go Ciocia nazywa- stoi pod daszkiem, składa się z ciągu takich lodówek i wygląda obłędnie. Stoją w nim papierowe opakowania jaj w różnej ilości sztuk a także mleko schłodzone do 3 stopni. Kupuje się je w szklanej butelce - aż jedną musiałam zachować, by robić z niej sobie sentymentalny wazonik. Tak, zatrzymać. Bo normalnie, umyte butelki wsadza się do jajomatu i ponownie napełnia. Za nową butelkę się dopłaca.

Punkty takie są otwarte praktycznie całodobowo, mają też własny "baner": na tym "naszym" wisi figurka kury.

Czemu w nazwie nie ma słowa o mleku?

Nie wiem jeszcze, muszę się tego dowiedzieć.

Może stwierdzono, że za wcześnie, by krowę reklamować, bo ma jeszcze mleko pod nosem.




Zamiast kartki


Jest człowiekiem niezwykłym. Mimo chorób, niezliczonej ilości operacji, zabiegów, zachowuje pogodę ducha oraz dystans do siebie.


Nasze relacje najlepiej obrazuje zdjęcie zrobione dawno temu, czyli gdy byłam dzieckiem, w byłej Jugosławii, na którym stoimy z podpartymi o boki rękami skierowani jedno do drugiego. Wyglądamy niczym odbicia lustrzane.


Nie jestem może Jego kopią, ale odbiciem na pewno. Identyczna od brody do nosa, z podobnymi zaletami i wadami. Cechami i zdolnościami perswazji. Nieumiejętnością walki z cholerykami i słabością do nich jednocześnie.


Od zawsze uwielbiam nasze wspólne jazdy samochodem, czasem przedłużane po to tylko, by porozmawiać. To tam udziela mi zawsze najlepszych rad, które nieraz mi pomagają.


Jeden Jego pobyt w szpitalu też skupiał się na rozmowach, gdy siadaliśmy na korytarzu i dyskutowaliśmy. O wszystkim. Mieliśmy w tym duże zaległości, a ja miałam świadomość ulotności tej chwili- która była jaka była, bo my byliśmy tam a nie gdzie indziej. Łapałam ją z wszystkich sił, by móc do niej wracać.


Robi najlepsze śniadania i kolacje, najdokładniej kroi cebulę (ciągle próbuję Mu w tym dorównać)


Czasem mówi do mnie tylko spojrzeniem.


Zawsze czuję, że jest dla mnie, zwłaszcza, gdy bierze moją rękę w swoje dłonie i od razu czuję się bezpieczna.


Czasem bywa zbyt bierny, o co najczęściej mam do Niego pretensje, bywało, że jak powietrza potrzebowałam Jego reakcji, a jej wtedy nie było.


Zawsze śmieje się tak, że drugi musi zacząć się też śmiać.


Czasem wmawia wszystkim, że czegoś zrobić się nie da, gdy wszyscy wiedzą, że jest zupełnie na odwrót.


Zawsze wie jak cos załatwić, zorganizować. Potrafi nocami myśleć nad rozwiązaniem jakiegoś problemu - bywało, że chodziło tylko o moje zadanie z matematyki - i je znajduje.


Nie jest idealny, ale to nie zmienia faktu,

że jest najlepszym Tatą na świecie.




Anioł


W Holandii popularne są, a o ich istnieniu powiedziała nam Ciocia Iwonka ( dobry duszek naszego pobytu tutaj), Kringloopy. Są to ni mniej ni więcej sklepy z antykami i używanymi rzeczami.

Zjeździliśmy takich kilka kupując coś raz po raz: a to cudny stolik niczym "stolik farmaceuty" z serialu Friends, a to zegar obity cieniutką, łuszczącą się gdzieniegdzie - co dodaje mu tylko uroku i ukazuje ten fascynujący "ząb czasu"- skórą.

Pewnego razu zobaczyliśmy w Kringloopie orientalny stolik, który marzył nam się od lat: kawowy, z wygiętymi do środka nogami. Myśleliśmy, czy nas na to stać, myśleliśmy, czy nie poczekać (ale jak ktoś sprzątnie nam go sprzed nosa?), dyskutowaliśmy, aż w końcu ruszyliśmy po niego. Było lekkie, udane targowanie się z właścicielem sklepu, pochwały przy kasie innych kupujących, że takie cudo mamy i już mieliśmy nasz stolik przed bagażnikiem auta. Wszystko wymierzone, przygotowane: ładujemy. Nic. Stolik utknął. Dobra, to delikatnie próbujemy go wyjąć i próbujemy na odwrót. Znowu fiasko. Zaczęło się: tyłem do przodu, przodem do tyłu, bokiem, pionowo, poziomo, prosto, pod kątem. Za chińskiego króla stolik zmieścić się nie chciał.

Spoceni od ciągłego manewrowania stołem, już mieliśmy się poddawać, gdy nagle pod sklep podjechała skuterem starsza pani w kapeluszu. Uśmiechnęłyśmy się do siebie, (w Holandii normą jest, że wszyscy się do siebie uśmiechają i pozdrawiają się wzajemnie) ona rozbawiona, ja nieco histerycznie, po czym podeszła do nas i zaczęła nas instruować. Spojrzeliśmy po sobie lekko poirytowani, ale pani już sama chciała się za wkładanie zabierać, więc od niechcenia zaczęliśmy robić, co pani radziła. W prawo, niżej, w lewo, wyżej, przekręcić, obniżyć, naprostować. Nim się obejrzeliśmy, stolik był w aucie...I to nie wciśnięty ciasno, na siłę, ale wygodnie usadzony mający wokół jeszcze wiele miejsca.

Zaczęłam pani dziękować, ta stwierdziła, ze ma coś na kształt technicznego oka, odwróciła się na pięcie i sama udała się do Kringloopa.

Byliśmy tak wdzięczni, że nie umieliśmy przestać się uśmiechać. Zażartowałam, ze to przybył sam anioł, by nam pomóc.

Anioł na skuterze.




Zawsze z nimi


To zadziwiające, jak krótka i bezczelna bywa czasem pamięć ludzka. Kobiety, które poświęcają każdego dnia swoje własne zdrowie dla naszego dobra, muszą teraz, po raz kolejny, walczyć o docenienie, zarówno ludzkie jak i finansowe.

Pielęgniarki.

Mamy pandemię, to one wraz z lekarzami niosą na barkach jej grozę, strach z nią związany, ciężar bezbronności pacjentów, świadomości nadziei rodzin chorego, które często zastępują.


Moja przyjaciółka jest pielęgniarką w szpitalu, który co rusz zmieniał się z szpitala specjalistycznego w covidowy. Asia nie tylko w pełnym skupieniu wypełnia swe obowiązki na często 24 godzinnych dyżurach, ale jeszcze doskonale, z wytrwałością i zaangażowaniem, którego brak często pełnoetatowej mamie i pani domu, prowadzi - dosłownie- rodzinę i - w przenośni - dom. Nie było przypadku ani razu, bym odwiedzając ją, nawet (na sekundę) w tym najgorszym czasie, zastała zaniedbane mieszkanie, czy Ją samą.


Asia to pielęgniarka, która mimo zmęczenia spełnia swe powołanie. A takich jest więcej. Radzących sobie z każdą naszą słabością, z często krępującym odarciem z intymności, z bólem, z niemocą.

To pielęgniarki stanowią pomost między chorym a lekarzem. To one opiekują się tym pierwszym.

Krew się we mnie gotuje, gdy słyszę insynuacje, że medycy za mało się angażują, że muszą strajkować, by ktoś trud ich pracy docenił; jak premier bagatelizuje w TV problem, zaklina rzeczywistość, jakby tego nie nazywać delikatniej: po prostu kłamie.

Powinniśmy solidaryzować się z tymi, którzy nam pomagają. Którzy wykonując pracę, często życie prywatne muszą nadganiać.

Nauczmy się wdzięczności, klaskać już umiemy.

PS. Asiu, jesteś wielka.




Istota


Jest takie śląskie określenie "Heimat" oznaczające "mała ojczyzna".

Rozumie się przez to najbliższe otoczenie: zarówno miejsca jak i ludzi.

To coś, co nas okala, chroni niczym kokon, wrasta w nas a my w nie.


Pytają mnie, za czym tęsknię, skoro - co jest prawdą - w Polsce jest tak źle. Zaczynamy przypominać Białoruś (na którą chętnie imć Terlikowskiego wysłałabym za jego ostatni wpis po wizycie Swiatłany Cichanouskiej w Warszawie). Łamane są już wszelkie prawa - jawnie, bez zamiatania ich pod dywan, z uśmiechem na ustach. Były vice minister zdrowia, zamieszany w zakup respiratorów, które nigdy do szpitali nie trafiły, wraca jako Minister Cyfryzacji, opozycja jest nazywana wrogiem Polski, religia staje się obowiązkowa, podręczniki są fałszowane, a kobiety bezbronne wobec bestialskiego ich traktowania. Za czym wobec tego tu tęsknić?

Ano, za Heimat właśnie. Prócz tego, że za bliskością rodziny, świadomością, że są blisko, że stanowimy jakiś wspólny zbiór, który wzmacnia się przez bycie razem, to za wszystkim, co na Heimat się składa: dróżkami w parku, które zna się od dzieciństwa; marketem, który stoi tu i do którego chodziło się będąc jeszcze w liceum; mostem, na którym tyle razy się płakało, uliczkę za cmentarzem, którą chodziło się z Mamą, przyjaciółką, chłopakiem.

To wszystko budowało moje "ja" prawie tak samo jak geny. Tego nigdy nie będę mieć na emigracji.


Mam co innego, równie pięknego, tajemniczego, ekscytującego. Nowego i przez to ciekawego do zgłębienia.


Ale to nigdy nie będzie Heimat.

I w tej różnicy skryła się tęsknota.




pod Olimpem


Źle spałam pod Olimpem.

Jakby bogowie dali mi dar przeczucia i przekazali mi go we śnie.

Obudziłam się w środku nocy z mokrą od potu koszulką i klejącym się do ciała prześcieradłem.

Wyszłam na balkon. Wiatr niczym w reklamie rozwiewał me włosy, a ja łapałam oddech mocno trzymając się barierki.

Od tamtego momentu tylko raz jeszcze miałam tak sugestywny sen. To już nie była migocząca w nim intuicja, to było jak podglądanie przyszłości. Pewność, że tak właśnie będzie, goła prawda, pełna uczuć - które nadejdą, obrazów -które trzeba będzie oglądać; żadnych symboli (ząb-na chorobę, krew-na pieniądze), tylko prawda ukazana bez woalki.


Potem myślałam często o jasnowidzach. O tym, czy są tacy czy nie, można by długo dyskutować, zwłaszcza z tymi, którzy w cuda wewnątrz KK wierzą, zaś w dary innych osób już nie, jednakże należę do osób, które zakładają, że ktoś może czuć, widzieć i przeczuwać lepiej, więcej i mocniej.

Następnie myśli me uciekły do naszej niewiedzy. Spór czy lepiej wiedzieć czy nie wiedzieć toczy się chyba od zarania dziejów. Zawsze należałam do grupy przekonanej w 100%, że wolę zawsze znać prawdę, jaka by ona nie była. Łatwo jest tak mówić, gdy życie opiera się na analizie i obserwacji zamkniętej grupy osób, których reakcje jesteśmy w pewien sposób przewidzieć i zawczasu, "wiedząc", jakie mogą być, mieć wybór: unikam ich czy nie? Łatwo jest tak mówić, gdy już wychodzimy z gabinetu lekarskiego, gdy moment wcześniej mieliśmy ochotę uciec ze strachu, kosztem nawet niewiedzy.

Jednak, gdy Los dał nam możliwość "wkraść" się głębiej  - pytanie rodzi się same: czy ja aby na pewno chciałam doznać takiego szoku zupełnie bez obrony i uprzedzenia?

I, dziwiąc się sama sobie, doszłam do wniosku, że nie żałuję tego przeżycia i wybrałabym i tak wersję "wiedzieć". To, co trudne, nie zawsze jest złe. To, co jest złe, czegoś nas może nauczyć - chociażby tylko wkurzania się na niesprawiedliwość (nie)Fortuny.

Wiara to nie wiedza - powtarzali do upartego księża i katecheci mojego dzieciństwa.

I tu muszę przyznać im rację.

Nigdy bym nie uwierzyła, że mogę śniąc tyle wiedzieć.





Różowe niebo

W Holandii po raz pierwszy zobaczyłam różowy zachód słońca (nie twierdzę, że gdzie indziej go nie ma). Niebo przypominało moje kolorowanki z dzieciństwa, gdy – ku przerażeniu Babci i Jej wciąż ponawianego sprzeciwowi - rysowałam różnobarwne niebo używając wszystkich kredek, które miałam.  Pamiętam, że tutaj akurat moja Mama zawsze stawała w mojej obronie.


Pomyślałam więc o Babci i o mojej Mamie, o dzieciństwie w cieniu tak silnych osobowości.

Babcia, kobieta niewysoka, z wielką dawką elegancji i pewnej szlachetności w ruchach i gestach, w wyrazie twarzy; i Mama z tymi samymi cechami, kobieta piękna, bardzo szykowna i, na nieszczęście, z podobnym uporem do Babci. Podobnym, nie takim samym, gdyż po wielu dyskusjach, w których Babcia nie potrafiła przyznać się do błędu, to Mama dzwoniła, gdy tylko po powrocie tramwajem przekroczyła próg domu, z przeprosinami, że w ogóle śmiała mieć inne zdanie.


Nigdy tego jako dziecko nie mogłam pojąć: dlaczego Mama przeprasza, skoro to Ona ma rację? Skoro prawda jest po Jej stronie?

Słyszałam wtedy o szacunku do starszych, łagodzeniu sporów.


Ile razy ulegamy czyjejś woli, choć wiemy, że on nie m racji. Racjonalizujemy to sobie na tysiące sposobów. Byle nie czuć dysonansu poznawczego, byle atmosfera była w domu/w pracy/ na spotkaniu przyjaciół czy rodziny dobra.


Prawda jest zamiatana pod dywan, gdy tylko to niewygodne lub niestosowne. Jest czymś, do czego – choć uczy się je od małego „mów prawdę”, „nie kłam” - dzieci (nawet te dorosłe) nie mają prawa. Jeśli dziecko jest szczere, a zarazem inteligentne, słyszy, że się wymądrza, że jest „małe-stare”.

Sytuacja nie jest lepsza w relacji rodzic-dziecko dorosłe.


Byleby nie było kłótni.

Byleby rozstać się w zgodzie.

Nawet różowe niebo jest wtedy błękitne. 




W tę i we  w tę


Każdy powrót jest trudny.

Siedząc w aucie jadącym do Holandii czuję jak łzy rozmazują mi tusz, który z kolei dostaje mi się do oczu i szczypie niemiłosiernie. Serce mam rozdarte.

Skubię bezwiednie sweter, słucham audiobooka, podwijam pod siebie nogi.


Gdy wchodzę do gabinetu, robi mi się słabo. Sam widok fotela wywołuje we mnie torsje. Nie chcę znowu o tym mówić, choć czuję dziką satysfakcję, gdy za każdym razem lekarza to dziwi i wszystkiemu niedowierza.

Nie patrzę w stronę monitora i głowicy.

Udaję, ze mnie tu nie ma.


Siedzę wygodnie. Ale ruszam niespokojnie stopą. Nie te pytania, nie na tym miała skupić się rozmowa. Raz zdarzyło mi się, że głos uwiązł mi w gardle, ale nie jestem słuchana. Łzy nie nadchodzą, nie czuję oczyszczenia. Raczej żal mi młodego człowieka siedzącego naprzeciwko, że tak dramatycznie próbuje mi pomóc. Już wiem, że za którymś razem już tu nie wrócę.


Unoszę prawie bezwiednie lewą rękę. Wyobrażam sobie brzeg morza, piasek, na którym stoję bosymi stopami, wiatr. Wszystko ze mnie uchodzi. Słyszę z oddali głos, ze jestem ładna, młoda, miliony warta. Jest mi dobrze. Nie chcę kończyć, nie chcę wracać.


Nic dwa razy się nie zdarza.

Czy na pewno?

A jeśli się zdarza?

Jeśli niczym mantra powraca przecinając nurt naszego życia?

Życie jest jak rzeka? Nigdy nie zastajemy jej w tym samym miejscu? Ale to ta sama rzeka, prawda?


A jeśli to "nic" nigdy się nie skończyło?

Jeśli trwało w widoku kaskady, jesieni, w cieniu góry?

W smaku smalca, barszczu, kebaba w naleśniku?

A może w czapce z daszkiem robionej na drutach albo tej błękitniej, zimowej i bordowych muklukach?

Jeśli to wszystko trwa i w równoległym wszechświecie chwila ta nie zdarza się po raz drugi, tylko ciąg dalszy jest po prostu inny?

A jeśli w tym wszechświecie nicość w coś się zamienia i zadaje kłam wszelkim powiedzeniom, nawet Noblistki?


Każdy powrót jest trudny.

Zwłaszcza ten, który powrotem nie jest.





Przez sen


Z tabletką pod językiem, która pomaga mi usnąć, zastanawiam się o 02:46, kiedy to się zaczęło. Nerwica, depresja, bezsenność.

A potem odkładam na bok szczegóły i wiem, ze moje życie tak się toczyło, ze musiało do tego dojść. Że ja jestem taka, taka od zawsze, ze wyjścia innego nie było.

Wszystkie szczęśliwie chwile unoszą mnie i dają wiele sił, ale nie zmienia to faktu, że wciąż dryfuję.

Często słyszę radę, by nie rozpamiętywać. Nie robię tego. Nie katuję się wspomnieniami. Obrazy strat wszelakich są po prostu częścią mnie. Wrosły we mnie niczym skóra, którą tak często drapię czy szczypię bezwiednie.

Są naturalne jak mrugniecie okiem, w czasie którego znów mogą się wyświetlić od wewnątrz tworząc tym samym czasem sekundowe filmiki pełne smutku, żalu czy goryczy.

Uwielbiam muzykę. Ale unikam jej jak ognia, gdyż znajomy utwór, ukochany, bliski mi, może wywołać fale łez. Ból, który pulsuje w sercu, skroniach, głowie. Zdarza mi się wyć w poduszkę, ale najczęściej płaczę, jak to genialnie wyśpiewała Kasia Nosowska, do wewnątrz; rozsadzając tym samym cały organizm, który drży i w konwulsjach cierpienia, w pozycji embrionalnej czeka tylko na moment, by ostatkiem sił wziąć tabletkę i poczuć ulgę, ukojenie. By ściana między mną a mną znowu była silniejsza.


Ale jednego zawsze jestem świadoma. W jedno nigdy nie wątpię.


Zawsze walczyłam. Do samego końca.


Nie w stylu zemsty, arogancji czy pychy.


Walczyłam, na ile ja sama byłam w stanie siebie dać. Walczyłam sobą, całym swoim jestestwem. Ktoś by mógł powiedzieć: że wychodziłam z siebie, by się udało.


Tyle razy to nie pomagało.


Tyle razy, to było za mało. Zbyt późno.

Gdy słabość i bezradność zagląda ci w oczy i zdaje się szeptać: "nic już tym nie osiągniesz", można by pokusić się o dalszą walkę. O gniew, krzyk, dochodzenia, zastraszanie, szukanie swojej racji. Ale to byłoby już ingerowanie w "ja" drugiego człowieka, obojętnie czy gapy czy kata. Nigdy tego nie umiałam.

Choć często pojawia się pytanie" czemu?", nie pomoże ono ani na krok ruszyć dalej. Skoro ja zrobiłam, co tylko mogłam, reszta nie była zależna ode mnie. Mogę czegoś nie rozumieć, nie zgadzać się z tym, ale takie wałkowanie pytań bez odpowiedzi, nie ma sensu.

Ból i tęsknota wrosły we mnie, stały się częścią mnie samej, tej mnie, od której tak często się odgradzam. Rodzina tez ma swoje prawa i potrzebuje tej resztki mnie, która pcha ją radośnie do przodu. Ta ja musi mieć twarz pełna spokoju, zrozumienia, cierpliwości. Ta ja wymyśla zabawy, spacery, spontaniczne zachowania, które mogą wywołać uśmiech.

A może to ta schowana ja pcha mnie do przodu? Może pokazuje mi, co robić, by mój bol nie uderzał w innych?

Cisza syczy mi w uszach. Nocą lepiej ją słyszę. Tabletka swym goryczkowym smakiem pomału rozpuszcza się i sobie tylko znanymi kanalikami przenika do mojego ciała. Tego skrywanego ja i tego, którym walczę.


Czasem pytają mnie, czemu jestem taka smutna.

Mam ochotę powiedzieć: bo to jestem właśnie ja, też ja. Jestem sumą też tego, co mi się nie udało, co straciłam, co samo się urwało, co boli i krzyczy we mnie w rozpaczy.

Ale wtedy to wszystko wyszłoby poza mnie, spadłoby na drugiego i ciężarem słów jego przygniotło.

Mówię więc: to nic takiego, przecież mam depresję i nerwicę.

Celowo mieszam przyczynę ze skutkiem.


Nikt poza mną nie będzie jeszcze brał w wojnach mych wewnętrznych udziału.

Nikt na to nie zasłużył.






Walący się dom


To, co dzieje się wokół, napawa lękiem i niepokojem. Jesteśmy bezbronni w obliczu choroby, która atakuje coraz to inaczej, coraz bardziej zaciekle.

Jednak nie mniej pesymistycznie nadal i nadal wygląda sytuacja w naszym kraju.

Co się stało, że można łamać prawo i nie ponosi się za to żadnych konsekwencji?

Co się stało, że ci, którzy prawa przestrzegają, są bezbronni i atakowani?

Co się stało, że można kraść, oszukiwać i nadal być ocenianym jako ktoś, kto "ma niezwykłą determinację i coś takiego, co daje Pan Bóg, a co trudno zdefiniować"? 

Aż ma człowiek ochotę parsknąć śmiechem i przyrównać te słowa do podobnie żenujących o "Ewangelistach Łukaszu i Mateuszu", którzy równie umiejętnie kradli i robili własne interesy na krzywdzie ludzkiej.

Co się stało, że niczym magnes przyciąga władzę barbarzyński pod wieloma względami obecny Wschód, a nie Zachód, do którego drogę torowało tylu wybitnych ludzi?

Co się stało, że tych wybitnych zrzuca się z pomników, a na ich miejsce stawia miernoty?

Co się stało, że prawa, które wydawały się dotąd oczywiste, nadane wręcz z zasady prawa krwi, są nam odbierane - zwykle nocą i cichaczem - przykrywane sensacjami dla ludu?

Co się stało wreszcie, że ten lud się cieszy i nadal w większości popiera ten cyrk, w którym nie obserwatorami, a już są clownami? 

Teraz może być im tylko głupio, o ile cokolwiek zrozumieją, że do władzy dopuścili głupców.



Shire (tekst ukazał się 02. 10. 2021 na stronie wiatrak.nl pod adresem: https://www.wiatrak.nl/80489/magiczny-giethoorn ) 


Trafiłam przez zupełny przypadek, a może zrządzenie Losu (o ile jedno i drugie nie jest jednym i tym samym) do miasteczka Giethoorn, zwanego Małą Wenecją.

Faktycznie, poprzecinane jest ono kanałami, jak w "oryginalnej" Wenecji, nad którymi stoją półokrągłe mosty prowadzące do chatek ich mieszkańców. Mi jednak bardziej przypominało ono nie Wenecję właśnie, a magiczne Shire.

Opisując to miasteczko trzeba, bo inaczej nie da się oddać ducha tego miejsca, wszystko zdrabniać. Tam rzeczywiście były sklepiki, ławeczki, kaczuszki, domki... 

Ilość zieleni, kryte strzechą domy, wąskie dróżki - wszystko sprawiało, że człowiek czuł się jakby trafił do bajki. Spacerując po tym niesamowitym miejscu nie myślało się o niczym innym, jak tylko o tym, że tam się jest i nie chce się być nigdzie indziej. Przynajmniej przez parę godzin, które pozwalały spokojnie tę magiczną krainę zwiedzić.

Zapach serów, który unosił się z jednego z sklepików zapraszał do środka otwartymi na oścież drzwiami i wystawionymi okrągłymi bryłami tych przysmaków.

Przed sklepem z pamiątkami  wystawione były w koszach biało-niebieskie wiatraczki, domki, kolorowe łyżeczki - wszystko do kupienia w niewygórowanych cenach (zresztą tam nawet nie myślało się o przeliczaniu na złotówki, wartości euro, etc. - tam się BYŁO, niczym na codziennych zakupach robionych na swoistym targowisku).

Lody, kawa i herbata - tylko na wynos ze względu na chory świat na zewnątrz - bo tam zdawało się zagrożenie nie docierać (mimo noszonych maseczek, mijania się w odległości 1.5 m) - pachniały już o dwa zakręty dróżki wcześniej.

Każdy sklep, każda chatka otoczone były albo kwietnym ogródkiem, albo w oknach miał oryginalne ozdoby albo w przedogródkach  wystawione  stare maszyny do szycia, żelazka, rzeźby z kamienia lub po prostu duże, żółte drewniane, holenderskie chodaki. Szczegóły, które każdy dom czyniły wyjątkowym.

Wyjeżdżając stamtąd czułam się jak wyjęta z kart baśni, jakbym przed chwilą była częścią przygody Bilba Bagginsa, jakby zaraz miał pojawić się Gandalf.

To była jedna z tych podróży, które wspominając jednocześnie się marzy.

Czułam, że wizyta ta - jak i podróż Bilba z krasnoludami- zmieniła moje wspomnienia bezpowrotnie.





Jeden



Rozmiar, jaki osiągnęła pandemia, sprawia, że czuję bezradność i strach. Po roku czasu wydawałoby się, że zacznie zwalniać, ze ją ogarniemy, ujarzmimy. Że będzie albo wygasać albo będzie już tylko wspomnieniem. Tymczasem ona wcale nie zamierza odpuścić.


Jej zasięg spowodował, że mówimy o tysiącach chorych, o setkach ofiar dziennie. Otaczają nas coraz bardziej złowieszcze liczby.


Człowiek jednak nigdy nie powinien być częścią statystki, liczbą ( by nie wprowadzać innego tematu zbyt szeroko, dodam tylko: nigdy też nie powinien być sprowadzony do miana ideologii).


Śmierć każdej jednostki to tragedia. To przerwania historia, urwana rozmowa, niedoczytana do końca książka. To sprawy, marzenia, które miały być zrealizowane; to istnienie, życie, które przeminęło, a w innej sytuacji mogłoby nadal trwać.


To też cierpienie bliskich danej osoby. To oni muszą zmierzyć się z pustką, z ciszą, z widokiem ubrań w szafach czy szczoteczki do zębów pozostawionych na swych miejscach, bo nie spodziewały się, że staną się już bezużyteczne.


Te podawane nam codziennie dane powinny być w naszych sercach powiększone o osoby, których ta strata już na zawsze dotknęła; o to cząstkę, która i w nich umarła.


Nie myślmy tylko całościowo. Niech nie ogarnie nas znieczulica. Nie przyzwyczajajmy się.

W globalnym ujęciu ból niech wywołuje w nas każdy człowiek.

Każdy jeden.




Nie martwić się


W weekend do córki na urodziny miało przyjść kilkoro kolegów i koleżanek z klasy.

Że to już nie całkiem małe dzieci – a jeszcze nie nastolatkowie, przez tydzień głowiłam się nad tym, zaciągając do tego głowienia się pół rodziny, jakie atrakcje dzieciom zapewnić. Jakie gry, zabawy wymyślić, żeby się nie nudziły? Co kupić, gdy wszystko pozamykane i wybór jest tak ograniczony?

Od Cioci dostałam zestaw chochel drewnianych z naklejkami, by robić z nich ludziki (Holendrzy uwielbiają takie prace ręczne - a zestaw taki jest zapakowaną w ładny kartonik zabawką), plastelinę, zestaw do malowania twarzy i balony, ja miałam Twistera, tarczę do rzucania w nią piłeczkami na rzepy, karty, clowny (super gra, nawet dla dorosłych, którą mam od lat chyba 20.tu), Jengę, zawieszki „happy birthday”, świeczki. Kuzynka pomogła mi zdobyć dekoracje, sama na dwie raty chodziłam do popularnego tutaj sklepu, Alberta Heijna, na dział papierniczy i wymiatałam stamtąd kubeczki, talerzyki, słomki, girlandy – słowem: wszystko, co mogło przydać się na takim przyjęciu.

W nocy nie mogłam spać zamartwiając się, że dzieci będą się nudziły, że zabraknie mi pomysłów na te kilka godzin ich zabawy u nas.

Gdy nieubłagany czas mijał i dzieci już zaczęły przychodzić, moja córka nakazywała im myć ręce, po czym wszystkie schodziły grzecznie do stołu z łakociami. My z mężem zamknęliśmy się w sypialni, by dać dzieciom swobodę – wychylaliśmy się stamtąd tylko, by wnieść tort czy lody lub by policzyć, czy liczba dzieci wciąż się zgadza i czy nikomu nic się nie stało.

A co mogłoby się stać, skoro siedziały dzieci przy stole?

Owszem, siedziały. Tuż przed tym, jak zaczęły ganiać się wokół stołu wymachując chochlami (tak, tymi do robienia ludzików) i udając piratów krzycząc, ile sił w płucach „aaaaaaaaaaaaa!”. Później zabawę kontynuowały dzieci w ogrodzie. To samo „aaaaaaaaa!” tylko przy linie do wspinaczki, na deskorolce czy hulajnodze. 

Gdy zbliżał się wieczór dzieci spokojniejsze, „wybiegane” i uśmiechnięte wróciły do środka i podzieliły się na dwie grupki  - jedna grała na konsoli, druga obserwowała naszego chomika Teosia.

Tort zniknął w całości – dzieci nabrały apetytu – nawet kilka owoców poznikało, czy mini tortilli i frytek.

Wychodząc od nas dzieci miały przeszczęśliwe miny, a ich rodzice przysyłali mi potem dziękujące smsy, że tak dobrze bawiło się ich dziecko.

Moje, skrzętnie kompletowane gry, stały smętnie na swych miejscach, jedynie po Twisterze było widać, że faktycznie dzieci poświęciły mu trochę czasu. 

Ten wieczór nauczył mnie, że dzieciom potrzeba tylko trochę przestrzeni, najprostszych przedmiotów, a zabawę wymyślą sobie same; że w tej dobie ciągłego siedzenia w domu, izolacji, ostrożności – możliwość biegania, grania w berka, czy udawanie piratów daje im najwięcej radości.

No, i był kolejną lekcją dla mnie, wiecznego pesymisty, by nie martwić się na zapas.




Pan w czerwonej koszuli (pamięci W. A.)


Był bardzo dobrym rozmówcą,

A Jego opowieści, chociażby o zabawach na szarych podwórkach,

Zdawały się być kolorowe; wciągały słuchacza, stawały przed oczami.

Był niebanalnej urody. Starszy pan,

Z długim, lekko haczykowatym nosem, czarnymi, wciąż wolnymi od siwizny włosami i zarostem, 

o badawczym, spokojnym i inteligentnym spojrzeniu.

Miał lekki brzuszek, ale to nie raziło - był raczej wysokiej postury, robił wrażenie nad wiek silnego.

Na weselach tańczył zabawiając partnerki, na urodzinach był towarzyski i zawsze spokojny.

Często siedząc podpierał ręką brodę.

Uwielbiał łowić ryby, które po złapaniu wypuszczał 

i zbierać grzyby, które po zerwaniu marynował.

Bardzo kochał swoją żonę, którą z czułością się opiekował.

Doczekał się czterech wnuków.

Odszedł szybko, nić życia urwała się nagle, jakby przez pomyłkę.

Dobrze, że był.

Pan w czerwonej koszuli.


 




Ojczyzna - tekst opublikowany w Aperiodyku  Silne, 7/2022, SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl)


Wieści z kraju przyprawiają mnie o dreszcze, sytuacja w nim się zmienia i coraz mniej przypomina demokrację. Będąc w Polsce śledziłam informacje czując, że jestem blisko wszystkiego, co się wydarza. Byłam tego częścią i ofiarą zarazem.

Będąc w Holandii tez codziennie oglądam Fakty ( tak, jestem tym gorszym, lewackim sortem) i wszelkie programy publicystyczne. Chroni mnie jednak odległość, dystans i sprawia to, ze niejako nie uczestniczę w tym, tylko się przyglądam. I wyciągam wnioski.


Niezależne sądownictwo nieistniejące (wielkie ukłony dla sędziów walczących i niezłomnych jak np. sędzia Tuleya), szkolnictwo powierzone komuś, kto idealnie pasowałby jako adresat książki "Milenium. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", a prasa? Tylko krok dzieli kraj od całkowitego zakazu wolności słowa, dostępu do słów wypowiedziach i możliwości ich swobodnego komentowania.


Państwo staje się już nawet nie państwowe, co partyjne, a to nigdy w historii nie kończyło się dobrze. Zarówno dla kraju, którego problem dotyczy, a także - o czym zapominają - powodujących taki stan rzeczy.


A wracając na koniec do samej roli kobiety, jej miejsca w społeczeństwie, a także w podstawowej jednostce, jaką jest rodzina, które zostało zupełnie zmarginalizowane, zdeptane:


Odnoszę wrażenie, że - między innymi - rządzący zbyt mocno do serca wzięli sobie - między innymi - pochodzenie słowa ojczyzna i zupełnie zapomnieli - między innymi - o tym, że synonimem słowa "ojczyzna", i to w znaczeniu bardziej wzniosłym, jest macierz.

I lepiej, nawet dla nich samych, by sobie szybko o tym przypomnieli.



Powrót

Mój pobyt w kraju dobiegł końca. Tydzień... Co to jest? Czekałam na to- w moim rozumieniu bardzo długo, bo dwa miesiące dla kogoś innego to może być nic i nawet tęsknić nie zacznie- i tak cieszył mnie ten czas podzielony niczym ciasto na 7 pięknych kawałków pełnych spotkań, odwiedzin, wizyt w sklepach(w Holandii nadal te, poza spożywczymi, drogeriami i aptekami, są zamknięte). Rodzina, która jest blisko. I dom....a zwłaszcza jego zapach. Udowadniający, ze każdy kąt jest mój, każda ozdoba, każda ściana. We własnych wnętrzach czułam się bezpieczna i spokojna. Coś, co w Holandii jest wciąż dla mnie, mimo odświeżaczy powietrza, naszego proszku do prania, nie do osiągnięcia- każde miejsce ma, nie mówię że zły, własny, tylko jemu szczególny, zapach, który wraca - w tym wypadku od roku i zdaje się przypominać, ze dom nie jest nasz. Uwaga, nie jesteście u siebie.

Z czasem człowiek do tego przywyka, przestaje go to razić i wręcz się tego spodziewa. Z czasem człowiek z tej stabilności i niezmienności się cieszy. Wystarczająco dużo innych rzeczy w koło się zmienia.

Powrót nigdy nie jest łatwy.

Jadąc widzi się wokół obce rejestracje, nie ojczysty język przebija się w zanikających co chwilę falach radiowych, a oczy stają się suche po zostawiających białe bruzdy na policzkach łzach. Z każdym kilometrem zapachy się zmieniają. Każdy kto był w Holandii, wie, ze tu wszechobecny jest zapach nawozu. Za każdym razem człowieka to mniej dziwi, wyrywa mu się nawet w opowieściach "a u nas....."

I zapach domu, gdy otwiera się drzwi. Nie nasz, ale przez nas zaakceptowany. Przez nas wybrany, gdy trzeba było wybrać miejsce pobytu tutaj.

I pytanie w głowie od progu: w którą stronę jadąc ja wracam?



Wpuszczona w kanał

Zima w Holandii jest rzadkością, więc, gdy tylko spadł śnieg, a kanały i jeziora ściął mróz, ludzie wylegli ze swych domków.
Zjazdy na sankach, gdzie to tylko możliwe, bałwanki stawiane, gdzie się dało i jazda na łyżwach po zamarzniętej wodzie.
Widok wirujących łyżwiarzy przypominał widokówkę, jaką wysyła się na Święta Bożego Narodzenia. Tak mocno holenderski był to widok jak obrazki kiedyś nagminnie kupowane z całującymi się dziećmi w chodakach i charakterystycznych czapeczkach.


Myślałam o tym, co może czuć emigrant na taki widok. Widzi obrazek niczym ten malowany na drewnie, czy widzi siebie jako uczestnika zabawy z pocztówki, który akurat zapomniał łyżew i patrzy jak inni jeżdżą po ślimakach kanałów Amsterdamu.

Jest tego częścią czy nie.

I nagle spadł obok mnie z roweru ( tak, Holendrzy nawet po śniegu jeżdżą na rowerach) jeden pan. Zaraz z łamanym holenderskim i lepszym angielskim zaczęłam pytać, czy wszystko jest w porządku. Z mężem pomogliśmy mu wstać i ruszyć dalej.

W torbie zamocowanej z boku roweru wystawały łyżwy. Pan ten więc jechał lub wracał z aktywnego odpoczynku na lodzie.

I w ten sposób stałam się częścią tego obrazka. Może taką, której nie widzi się na pierwszym planie, ale która stoi obok łyżwiarza.

I w ten sposób poczułam się bardziej "swojsko", obrazek z cmokającymi się dziećmi już mnie nie definiował. Wisiał sobie w jakimś dziecięcym pokoju.

W ten sposób zima sprawiła, ze zrobiło mi się ciepło na sercu.
Taka pułapka od losu.
I ja zostałam wpuszczona w kanał.

 

 

 

 

Zmora

 Kiedyś w telewizji obejrzałam materiał na temat bezsenności, w którym jeden z profesorów wypowiadał się w sposób, który ściął mnie z nóg: on, mianowicie, stwierdził, że nawet chciałby, by na emeryturze dopadła go bezsenność, bo ma tyle książek do przeczytania, że by mu to pomogło nadrobić zaległości.

Pomyślałam jedno: ten człowiek może zna bardzo dobrze temat teoretycznie, ale nie ma pojęcia, o czym mówi, jeśli chodzi o praktykę.

Oczywiście, sposobów na radzenie sobie z bezsennością jest wiele: od sprzątania po czytanie, od układania puzzli po malowanie.
Jednak problemu tego nie da się tak po prostu w ten sposób rozwiązać. Zagłuszyć.

Osoby chronicznie cierpiące na bezsenność, w pewnym momencie, są już fizycznie zmęczone latami, bo o takich przypadkach myślę, czytania, sprzątania czy układania klocków lego nocami. Mają dość wszystkiego, gdy uzmysławiają sobie, że cały świat wokół śpi. Że okna pobliskich domów są ciemne. Cisza, która zdaje się napierać na człowieka, zdaje się dusić, przytłaczać, atakować niczym zmora z baśni.


Z jednej strony chorzy na bezsenność czują, że są zmęczeni, z drugiej nie potrafią usnąć. To sytuacja patowa. 

Noc zamienia się w koszmar, który narasta i narasta wraz z tykaniem zegara. Zegar ten beznamiętnie, obojętnie wystukuje kolejne minuty bezsilności, potęguje rozpacz.

Oczy nie wytrzymują już nadmiernej pracy w tych nocnych nadgodzinach, więc się je instynktownie zamyka. Leżąc człowiek czuje, ze żadne metody relaksacji nią działają, wręcz przeciwnie: wywołują nerwowość i zniecierpliwienie. "Czemu nic nie działa?"- pytamy siebie.
A zmora czyha atakując kolejną noc i kolejną.
Kilka godzin snu, wyrwane jej w poszatkowany sposób, to wszystko, co człowiek ma, by stawić czoła kolejnemu dniowi.

Ja się z bezsilności poddałam i zdecydowałam się na wizytę u specjalisty i na tabletki.
Od lat ten sam lek, jedyny działający, ta sama dawka.

Wreszcie czuję tak wyczekiwane przeze mnie opadanie powiek, wreszcie zmęczenie całym ciałem, wreszcie śpię.

Zmora się czai, ale dała się trochę oswoić.

A temu profesorowi życzę, by z kolei jego życzenie się nie spełniło.
Niech czyta w dzień.
Na emeryturze będzie miał na to wiele czasu.

A zmory...nie wywołuje z lasu.

 

 

 

 

 

Ania

Nie byłyśmy przyjaciółkami. Ania była moją szefową w pracy z jednej z wielkich korporacji, gdzie jakiś czas pracowałam.

Uwielbiała akcje sprzedażowe jednej marki torebek w pewnym dyskoncie. Zarażała tym entuzjazmem cały nasz zespół. Pochylając się nad monitorem w rogu open space-u komentowała, które modele chciałaby kupić, nad którymi się zastanawia. Miała system, który polegał na tym, ze do różnych siedzib sklepu szli członkowie jej rodziny i polowali na torebkę zwiększając tym samym szanse na zakup wybranych przez Nią modeli.
To pod Jej wpływem mam w swojej szafie trzy torebki tej marki. Kupione tym samym, " aniowym" sposobem.

Malowała paznokcie na różne kolory. Cztery palce jeden kolor, jeden inny. Trzy palce jeden kolor, dwa inny. Wyglądało to niepospolicie, inaczej, nomen omen: z pazurem.
Tak mi się to spodobało, ze sama zaczęłam tak malować swoje własne.
" Po aniowemu".

Chodziła w energiczny sposób często z laptopem w ręce. Zawsze na obcasie.
Pochwaliła kilka razy mój ubiór.
Na swój "aniowy", trochę męski sposób: bez sentymentów i zdrobnień, których chyba nigdy nie używała.

Zawsze zawalona pracą, wręcz nieżyjąca, nierozumiejąca ( jeszcze albo po prostu) chęci posiadania dzieci czy bycia domatorką, logowała się do systemu nawet w dzień po własnym weselu.

Wiele mnie nauczyła wysyłając mi screeny (zdjęcia z monitora) z zaznaczonymi błędami. Chwaliła, gdy zrobiłam coś bez zarzutu. Nigdy nie wytłumaczyła skrótu używanego w tego typu firmach, a który kojarzył mi się jednoznacznie," FUI". A ja nigdy nie miałam odwagi o to zapytać.

Dużo wspomnień mi po Niej zostało.

Ania zmarła na raka nie zbliżywszy się nawet do czterdziestki. Walczyła 2 lata.


Nie będzie nowych "po aniowemu".
Dobrze, ze uzbieralam ich choć trochę.

 

 

Kawa

Nie pijam kawy, zaraz boli mnie od niej żołądek, ale uwielbiam jej zapach i wszystkie dźwięki, które wydaje ekspres przygotowujący ów napój.

Odkąd byłam dzieckiem radosne bulgotanie ekspresu oznaczało, że rodzice zaraz siądą w saloniku i będą omawiać wszystkie tematy, które błądziły im niespokojnie w głowach i upierały się, by się nimi podzielić z drugą, najbliższą osobą.

Zapach kawy kojarzy mi się z domem rodzinnym, fotelami, w których zasiadali rodzice i dyskusjami. Poczuciem bezpieczeństwa, stabilizacji tkwiącej w powtarzalności tej czynności.

Wydawałoby się, że dla mnie jako dziecka, część dnia ta była nudna i nijaka – nie brałam w niej bezpośrednio udziału – ale rola widza i cichego uczestnika w tym swoistym rytuale mi wystarczała, a nawet: była mi miła i przyjemna.

Dziś kawę pija mój mąż. Z rozpuszczalnej przerzucił się na taką z ekspresu. Teraz w moim domu ekspres ten bulgocze, wydycha parę i roztacza woń kawy po całej kuchni.
To teraz u mnie odbywają się przy niej rozmowy.
To teraz moja córka jest tego świadkiem.
Teraz ja muszę zapewnić poczucie bezpieczeństwa, spokój i radość mojemu dziecku.
Teraz ja buduję jego wspomnienia.

I jest to radosne i smutne zarazem.
Udowadnia bezsprzecznie, że moje dzieciństwo minęło.
I nie ma od tego odwrotu.

 

 

 

Media bez wyboru

i zrobiło się cicho
i zrobiło się ciemno
i pusto

Oczywiste przeglądanie horoskopu, szukanie nowych wiadomości sportowych – wszystko, oblane czarną farbą, znikło.

I został człowiek sam. Z myślą: czy to moja wina, że we mnie to uderza?

I, co byś nie myślał, człowiecze, jakich zawiłych wywodów nie tworzył, prawda jest jedna: tak, wina jest twoja.
Boś zaufał tym, co zaufania niegodni.
Powierzyłeś państwo tym, co w nic nie wierzą poza władzą.
Liczyłeś na obietnice od tych, którzy pokazując ci środkowy palec od lat mówią: licz sobie na siebie.
A tyś myślał, że tym palcem ktoś do ciebie macha.

Albo może w ogóle nie ufałeś nikomu i zostałeś w dniu wyboru przed telewizorem czy komputerem, które teraz krzyczą ciszą.
Nie dziw się, że ci się odbiera to, co na tacy sam oddałeś.

Tu nie ma miejsca na tumiwisizm. Na egocentryczne myślenie: byle mi dobrze było.
Ostatni bastion tej ziemi naszej (wszystkich ziemi, nie tylko ich-jedynych) upada. Spada w mrok czerni.

Pusto się zrobiło i ciemno.
Pomyśl, nim tak zostanie na zawsze.

 

 

Mój mąż maluje


Mój mąż maluje.
Klęczy właśnie przed sztalugą, rozrabia farby, a cały pokój pachnie terpentyną.
Siedzę obok i go podziwiam.
A on opowiada mi o tym, jak maluje się farbami olejnymi; o werniksie, płótnie…

Jakie to ważne podziwiać mężczyznę: mieć za co Go podziwiać i potrafić to robić.

On wie, że Go obserwuję.
I wie, że mi imponuje.

Doceniam to, że ma swoją pasję. Że wolny czas spędza przed tym obrazem, udoskonala go, krzywi dla niego swe umięśnione plecy, zgina przed nim kolana.
To jego dzieło. Dzieło, któremu teraz służy.

Ja spokojnie pracuję, piszę. Trochę posprzątałam, podałam obiad.
I nie mam mężowi za złe, że poświęcił całą swą uwagę swej pasji.

Jeszcze raz powiem: Cieszę się z tego. Doceniam to. Czuję ulgę.
Cieszę się, że mnie wciąż fascynuje.
Doceniam, że mnie wciąż zadziwia.
A ulgę czuję, bo wiem, że on maluje dla mnie.

 

 

Spódnica od święta - tekst opublikowany w Aperiodyku  Silne, 7/2022, SILNE. Aperiodyk społeczny – numery – czytajcie – udostępniajcie :) (lodzkiedziewuchy.org.pl)

Dzień kobiet. Dzień matki.


Kiedyś zmęczone goździki podawane do góry łodygami, dziś czasem też jeszcze one, choć częściej róże, tulipany, frezje. Rzadziej kupowane w kwiaciarniach, częściej w foliach z dyskontów.

Jakie znaczenie mają dziś te święta, gdy kobieta przestaje istnieć tak jako jednostka, jak i jako pojęcie. Nie ma matek, są podporządkowane władzy istoty nie do końca ludzkie( skoro praw człowieka, konstytucyjnych im się odmawia). Nie ma kobiet, po nich został tylko krzyk, hasła, bunt ironicznie podsumowywane przez aktualnie "nierządnie" rządzących. Nieprawych i niesprawiedliwych.
Gdy dziś hipokryzja zastąpiła każde pozytywne uczucie, a ideały zostały wypchnięte na bruk, nie ma miejsca dla karykatury Święta Matki, czy Kobiety.
Nie chcę takiej ułudy, poniżenia, jakie czuję słysząc życzenia z odbiorników telewizji pięknie z pamięci recytowanych (jak zwykle: dokładnie tymi samymi słowami jak w każdym temacie, w jakim bezmyślnie się ci "politycy" wypowiadają), pustych w treści i o żadnym znaczeniu.

Dajcie sobie te kwiatki pod stawiane nagminnie w kamieniu lub propagandzie pomniki miernot.

Dajcie je sobie w d....


Dzień kobiet. Dzień matki.
Wolałabym, by tych dni nie było. Wolałabym obchodzić co dzień Święto Szacunku, Dzień Tolerancji.


Dzień nie kwiatów, a błyskawicy.

 

 

 

Nikt

Nikt nikogo nie pyta, czemu bierze leki na serce.
Nadciśnienie, cukrzycę, alergię.
Ale nie ma rozmowy, w której nie padłoby pytanie, czemu biorę leki na nerwicę i depresję?

Chciałabym powiedzieć (a może wykrzyczeć) tak szczerze, otwarcie, bez owijania w bawełnę, co i kiedy sprawiło, że leki brać muszę.
Ile razy serce mi złamano – doszczętnie, bez znieczulenia, bez ostrzeżenia nawet ( bez sensu: w łamaniu serca przecież o to chodzi, by było znienacka).
Ile razy skrzywdzono mnie fizycznie – niszczono mi ciało, dręczono, doprowadzano je prawie do śmierci.
Ile razy upadałam sama na wskutek własnych błędów, złych decyzji, głupich wyborów.

Mam tylko pytanie, czy zebrani w grupę ludzie, którzy mi to wszystko uczynili, naprawdę chcieliby o tym usłyszeć?
Naprawdę mam powiedzieć na głos, dlaczego muszę brać leki?
Czy dalej je po cichutku łykać?

Sądzę, że większym zjawiskiem by był fakt, gdybym ich nie brała.
Wtedy, faktycznie, mogłabym być zalana falą pytań. 




Dzieci

Nie lubię podejścia, dość chyba popularnego, że dobrze mieć dzieci, by na starość nie być samemu.
Dzieci nie mają być gwarantem naszego dobrego samopoczucia w przyszłości.
Mają iść swoją drogą uzbrojone w tarczę postaw, które u nas zaobserwowały, których się od nas nauczyły, bądź i w przeciwieństwa naszych zachowań, jeśli je czymś drażniliśmy.
Mówimy im: ucz się na moich błędach, gdy one popełniają swoje. Nigdy ich sytuacja nie jest identyczna z tą, w której my byliśmy. Zaufajmy im, opowiedzmy, co nas spotkało, a podobieństwa (i różnice!) niech odnajdą same.
Nie róbmy nic na zapas – nie uchronimy przeszłością przyszłości.
Gdyby to było możliwe, nie rządziliby nami ludzie do tego zupełnie nieodpowiedni, cywilizacja zawsze parłaby wprzód, nigdy nie cofając się zdobyta przez barbarzyńców swoich czasów, a żadna religia nie miałaby prawa przetrwać. Gdyby wyciągać wnioski z błędów było tak łatwo, nie bylibyśmy w punkcie, w którym jesteśmy.
Pchamy dzieci w ułudę.
Nakładamy na nie brzemię bycia lepszymi od nas. Zadajmy więc sobie pytanie, czy być nami jest tak źle? Czy my odrobiliśmy naszą lekcję z życia, czy odkładamy to na kiedyś, bo zrobi to za nas kto inny? Najlepiej: nasza pociecha.
Nomen omen: pociecha, co pocieszy nas, bo nam było dotąd tak średnio na jeża.

Dzieci nie tyle są nam dane, co my jesteśmy dani im. Na czas, gdy są od nas zależne.
Nie zmarnujmy go, nie przegadajmy, nie zapeszajmy, nie straszmy, nie groźmy.
A gdy dzieci zechcą pójść w swoją stronę, nie zatrzymujmy ich, nie przywołujmy ich w błahych potrzebach, „byleby były”.
One wrócą same z siebie, gdy nie będą czuć smyczy konieczności.

Gdy pójdą w swoją stronę, nie popełnijmy błędu i nie stwórzmy kolejnych ludzi, którzy swoim dzieciom powiedzą: dobrze, że cię mam, bo JA nie będę na starość sam.

 

 

By wybrzmiało przez zmysł słuchu w duszy


Emigracja. Wyjazd za granicę. Do obcego kraju, cudzej pościeli, zimnej stali wózków sklepowych obcych sklepów.


Emigracja.

Mąż powiedział do mnie: tam dom twój, gdzie serce twoje, po pokazaniu domu do wynajęcia.

A dla mnie to wcale nie było takie proste, takie ludowo-mądrościowo-poprawne.

Moje serce zostało w miejscach, które znam. W sklepach, w których wiem, gdzie są chusteczki odświeżające. Wśród ludzi, których wiem, że minę na ulicy. Przy szybach mojego domu, na podłodze mojego parkietu. Gdzie wszystko było moje, nie cudze, nie obce, zagraniczne.


Emigracja.

Patrzę na córkę – jej widok powinien mnie ukoić, a budzi jeszcze większy ból – czy krzycząc przez sen nie wzywa domu, który zostawiła? czy nie powinno jej to minąć?

Mąż ma rację – lunatykowała także w Polsce.


Patrzę na męża – powinien być teraz moją podporą, a jest tak często nerwowy.

Ale przecież nerwowy był i w kraju, gdy miał tak dużo pracy, jak akurat teraz tutaj.


Oni niczego nie powinni. Powinnam ja. Spojrzeć na wszystko szerzej. Mój parkiet nie zniknie, gdy stąpam po deskach tego domu. Widok za oknem mojego domu też się nie zmieni w tym czasie rozłąki, chyba, że deweloper przetasuje go domkami niczym dobry gracz w pokera nową talią kart.

Nie zmieniam świata, poznaję go. To szlak, z którego mogę wrócić, ale głupio byłoby zrobić to nie zdobywając szczytu góry. Robiąc krok za krokiem czuję jak wybrzmiewa to we mnie.


Emigracja.

Mówiłam to na głos, by wybrzmiało przez zmysł słuchu w duszy.

To nie ja jestem na emigracji, to ona jest we mnie. 



Przeczulenie

Mam na biurku taki kwiatek, który więdnie od razu, gdy go nie podleję raz na dwa dni.
Ale gdy tylko skruszona znów go napoję, odżywa na moich oczach w kilka godzin.
Tak, jakby mówił mi, iż nie ma mi mojej sklerozy za złe.

Ludzie.
Praktycznie zawsze mają o coś pretensje.
To niesamowite, jak sobie wszyscy utrudniamy życie.
Każdy czegoś od drugiego wymaga. A jeśli nie spełnisz tych oczekiwań, zawiedziesz kogoś. I wtedy albo machniesz ręką paląc tym samym za sobą kolejny most albo będziesz przepraszać, aż pokrzywdzony człowiek zmięknie.

Zawsze jesteśmy od kogoś zależni. Robimy coś, bo ktoś tego oczekuje, bo tego wymaga sytuacja.

Może to dlatego, że jesteśmy czuli? Żeby nie powiedzieć przeczuleni?

Sprawdzam telefon komórkowy. Mój mąż nie pisał do mnie nic przez ostatnie 6 godzin.

Jestem zła. Już mam tysiąc myśli na sekundę: zapomniał, nie myśli o mnie, nie tęskni…

I po chwili śmieję się z własnej głupoty. To, co mnie bardzo w ludziach drażni – ich małostkowość – zagnieździło się we mnie dzisiaj i nie daje spokojnie myśleć. Ciągle zerkam na telefon.

A mój kwiatek pokornie stoi i czeka, czy go dziś podleję, czy nie.
Podleję spryciarza, a jakże. Patrzy na mnie tymi swoimi listeczkami drwiąco, bo widzi, jak się tu miotam.

Ale co zrobić. Ma rację.


 

Święta (list opublikowany w Gazecie Wyborczej: http://wyborcza.pl/7,95891,24261484,niewygodny-w-grudniu-temat-tak-nie-na-czasie.html)


Ledwo zdążyły wypalić się znicze na grobach po pierwszym (i drugim, bo rzadko kto pamięta, iż kwoli ścisłości to on jest dniem poświęconym pamięci zmarłych - niekoniecznie świętych) listopada, a skurzone wieńce sztucznych kwiatów trafiły do smętnych kubłów cmentarnych, gdy już zewsząd wyłoniły się bożonarodzeniowe akcenty w witrynach sklepowych, reklamach telewizyjnych, gazetkach promocyjnych wrzucanych nam do skrzynek na listy. 
Wszędzie, obojętnie, czy zdjęcia utrzymane są w niemalże tradycyjnych już, przybyłych chyba z Ameryki, czerwono - zielonych świątecznych barwach, czy bardziej nowocześnie w industrialnym, nieco zimnym, srebrnym, szklanym klimacie, widzimy uśmiechnięte twarze: szczęśliwe rodziny, które uwielbiają święta, choć goście przyjeżdżają nie w porę; wzruszające obrazy dzieci wyczekujących prezentów bądź nawet, a jakże, pogodzenia się zwaśnionych rodziców, bo przecież tak magiczny czas wymaga cudów. 
Wszyscy śpiewają, wręcz kwitną niczym chodzące czerwone gwiazdy betlejemskie, rozczulają obserwatora swym zaangażowaniem w to, by było wyjątkowo. 
Radość z nadchodzących świąt jest tak oczywista dla większości z nas, że wręcz wymagana. Obligatoryjna. 
I mało kto pomyśli o tych, którzy na samą myśl o tej masowej radości, na sam widok tych wszystkich obrazów, czują przerażenie. O tych, dla których ten czas jest jednym z najtrudniejszych do przetrwania w roku. 
Depresja. 
Niewygodny może w grudniu temat, tak bardzo nie w porę, tak bardzo "nie na czasie". 
Gdy wszystko wokół zdaje się kolędować od rana do wieczora, a ty nie masz siły nawet na to, by wstać rano z łóżka, umyć zęby, ubrać się. Gdy wyjesz z bólu schowany w łazience biura, do której wiodą drzwi upstrzone w zielone wieńce. Gdy idąc ulicą spuszczasz oczy udając, że cię nie ma, a w autobusie kulisz się niczym embrion w brzuchu matki. Gdy ten ból wewnętrzny wzmacnia dodatkowo poczucie winy, bo nie umiesz cieszyć się jak inni.
Nie chcę mącić Państwa poczucia radości, nie chcę studzić gorączki świątecznej. Zasłużyli Państwo na nie.
Proszę tylko, gdy spojrzą Państwo na ten pusty talerz przygotowany dla zbłąkanego wędrowca, niech pomyślą Państwo o tych, którzy z różnych powodów, pogubili się sami w sobie, którzy zabłądzili w czeluści swej duszy; którzy, niczym te znicze z dni listopadowych, wypalili się tak bardzo, że boli ich nawet oddychanie. 
Proszę o zrozumienie, odrobinę empatii, o sekundę myśli skierowanych ku tym, którzy nie mają siły o to poprosić osobiście. 
Którym brak nadziei. 
Bo cud nie zawsze chce się wydarzyć. 
Nawet, a może szczególnie, w Święta.



Obracam w rękach kubek po jogurcie


Nie taki zwykły plastikowy, lecz kartonowy z kolorowym wieczkiem, które można dowolną ilość razy zamykać i otwierać.

Ten, kto stworzył ten jogurt jest również przekonany o niezwykłości tego produktu.
Na jednej ze ścianek widnieje napis „trzymasz w ręce to, co najcenniejsze w naturze…”

I nagle ścisnęło mnie w sercu. To naprawdę najcenniejsza rzecz, jaką mogę dotknąć?

Jeśli tak, to bardzo ze mną źle.

Ale zastanawiam się znów nad czymś innym – chęcią dotykania.
Dlaczego to jest takie kuszące?
Przeżyć coś samemu – samemu dotknąć, samemu się przekonać. Doświadczyć namacalnie.

Trzymam w ręce ten cud natury i zastanawiam się, ile błędów musiałam już sobie sama wybaczyć. Pogodzić się z sobą.
Nauczyłam się nie wypowiadać już tak kategorycznie i stanowczo. Nie krytykować potknięć koleżanek.
Tęsknię za tym, że kiedyś byłam siebie taka pewna. Że wierzyłam, że wiem, na co i kiedy mnie stać.

Zaczynam zgniatać kartonik po jogurcie. Czy już się na sobie zawiodłam? Chyba nie.

Jest jeszcze tyle błędów, które mogę popełnić. Oby tylko starczyło mi siły, by-mimo wszystko-tego nie robić.

Czy koniecznie muszę mieć w ręku każde cudo natury, jakie podaje mi los?
Połowa z tych cudów, to buble. Podróby.
Szkoda byłoby stracić to, co naprawdę ważne dla chwilowej możliwości dotknięcia, fascynacji.

Zawsze można się zatrzymać. Powstrzymać swą ciekawość.

Wyrzucę ten kubek. Denerwuje mnie.

 

 

Życie według klucza (tekst z grudnia 2018 roku)

 

Moja córeczka przyniosła wczoraj ze szkoły kartkówkę. Nie dostała punktu z zadania, które brzmiało : "napisz wyrazy, które ukryły się w wyrazach zapisanych w ramce". Jednym z wyrazów był "balon". Moja córka wpisała jako rozwiązanie "on". Super, pomyślałam, dziecko z zadania wybrnęło. Jednak, jak dowiedziałam się od wychowawczyni, do każdej kartkówki i sprawdzianu jest dołączony klucz i, niestety, "on" nie jest zaliczane jako poprawna opcja. Jedyna punktowana odpowiedź to "bal".
 
Trochę to smutne, trochę śmieszne, a trochę straszne. 
 
Czyżby system edukacji nie tyle miał na celu uczenie, rozwijanie, ale narzucanie? Jeśli dzieci myślą nieszablonowo, to ich pech, tego system nie przewidział? A gdzie w tym wszystkim rola nauczyciela i jego autorytet, możliwość oceniania samodzielnie, którą odpowiedź można uznać za prawidłową? 

Czytałam niedawno zamieszczoną w Gazecie Wyborczej wypowiedź Rafała Olbińskiego dotyczącą sytuacji w Polsce o "sytych, mentalnych niewolnikach". Jak potwornie smutny obraz maluje się z tego tekstu, jakże prawdziwy nawet w tak małej skali, w jakiej dane mi jest to zjawisko obserwować: jako matce i jako filologowi, który też w szkole swego czasu uczył. 
 Ale czy kogoś to obchodzi, że życie to często nie "bal", no, może "balon", w którego ktoś nas zrobił?
 
 
 
 
 Utopia

Prawda była taka, że egzamin zbliżał się nieubłaganie, a ja nie miałam ani siły, ani ochoty, by nauczyć się czegokolwiek więcej, niż przysłowiowe „minimum”. Pominę już fakt, iż nie umiałam praktycznie nic także do następnych, czekających mnie egzaminów.

By wyjść jakoś z tego z twarzą, postanowiłam przygotować sobie plan działania, punkt zaczepienia, który pozwoliłby mi przejść jakoś przez egzamin numer 1= przez egzamin z filozofii. Jako że, byłam świeżo po lekturze „Magicznego Kręgu” Katherine Neville, postanowiłam na którekolwiek pytanie z tez, zadane w jakikolwiek sposób, odpowiedzieć tym samym słowem: utopia. 

To, co towarzyszyło filozofom od zarania dziejów, a nie tylko im – bo także wodzom i przywódcom – to właśnie utopia. Wizja niemożliwego do stworzenia państwa, w którym wszystkim nam (albo tylko im) żyłoby się lepiej (utopia – miejsce, które nie istnieje). 

I bez znaczenia jest, czy chcemy omawiać filozofię Platona, czy Nietzschego. Czy zatrzymamy się przy Hitlerze, czy spróbujemy zrozumieć Stalina.